Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 53 из 70

Przez pierwszy miesiąc pracował bez wytchnienia. Wpadł w eufo­ryczny trans. Na trzy miesiące dzięki pieniądzom ONZ zostawił to swo­je «muzeum» w Polsce, gdzie o dostęp do kserografu trzeba było pisać podanie do dziekana, i dostał się do świata, w którym kserografy stały w holu uniwersyteckiej stołówki. Czy można było nie wpaść w euforię?

Przemieszczał się w zasadzie ustaloną trasą, prowadzącą od jego biura w centrum komputerowym, przez stołówkę, w której w pośpie­chu zjadał lunch, do jego pokoju, gdzie około 2 w nocy kładł się, wy­czerpany i podniecony minionym dniem, aby wstać już przed 7 rano. Dopiero po miesiącu zauważył, że zdarzają mu się coraz częściej chwi­le, gdy odczuwa dokuczliwą samotność. Potrzebował wyjść z tego zamkniętego i totalnie zdominowanego pracą cyklu życia w Dublinie.

Któregoś przedłużonego weekendu wybrał się pociągiem na południowo-zachodnie wybrzeże wyspy, do niewielkiego miasta Limerick, leżącego nad wrzynającą się głęboko w ląd zatoką przypominającą sze­roki norweski fiord. Spędził cały dzień, wędrując wybrzeżem, zatrzy­mywał się tylko w małych irlandzkich pubach, wypijał gui

Podróż zaplanował tak, aby zachód słońca obserwować, siedząc na najdalej wysuniętym punkcie u podnóża sły

Późnym wieczorem wracał pociągiem do Dublina. Oprócz niego w przedziale siedziała elegancko ubrana stara kobieta. Zajmowała sie­dzenie pod oknem. W czarnej sukni do ziemi, sznurowanych czarnych butach i okularach opuszczonych nisko na nos i kapeluszu przykrywa­jącym spięty srebrnymi szpikulcami kok z siwych włosów wyglądała jak pasażerka pociągu z XIX wieku. Była dostojna, niedostępna i na swój sposób piękna. Uśmiechnęła się, gdy spytał, czy może zająć miej­sce w jej przedziale. Po kilkunastu minutach wyjął z plecaka «Play­boya», którego kupił w dworcowym kiosku w Limerick. Po chwili po­czuł się zmęczony czytaniem i odłożył pismo. Zamierzał spać. W tym momencie staruszka zapytała, czy mogłaby przejrzeć «ten żurnal». Zdziwił się tym pytaniem. Mimo że cenił «Playboya» – miał niezłą ko­lekcję we wszystkich językach, w jakich się ukazywał – jako interesu­jące, robione z klasą czasopismo, ta staruszka nie pasowała mu jakoś do niego. Podał jej bez komentarza. Staruszka kartkowała egzemplarz nie­spiesznie, zatrzymując się od czasu do czasu i czytając fragmenty.

Zapadła cisza. Spoglądał przez okno. Czuł, jak zmęczenie tego peł­nego wrażeń dnia mija. Pomyślał, że po przyjeździe do Dublina z przy­jemnością usiądzie przed komputerem. Po półgodzinie dojeżdżali do Port Laoise, małej miejscowości mniej więcej w połowie drogi między Limerick i Dublinem. Staruszka wstała i zaczęła przygotowywać się do wyjścia. Gdy pociąg zatrzymywał się, powiedziała spokojnie, oddając mu egzemplarz «Playboya»:

– Wie pan, nawet fuck nie znaczy już dzisiaj tego, co kiedyś. Szko­da w zasadzie.

Zamykając drzwi przedziału, uśmiechnęła się do niego.

Zaśmiał się do siebie zaskoczony i rozbawiony tym komentarzem.

Miała zupełną rację z tym fuck – pomyślał po chwili.

Dopiero co w Dublinie jakiś idiota krytyk teatralny zachwycał się inscenizacją «Fausta» Goethego, w której Faust spółkuje, szprycuje się heroiną i ma seks oralny i analny z Gretchen, a na końcu tańczy z jej trapem.

Jakim cudem fuck może dzisiaj znaczyć to co kiedyś, jeśli na film, w którym główna, szesnastoletnia na dodatek, bohaterka układa sobie fryzurę spermą wyejakulowaną przez jej niewiele starszego kolegę, wpuszcza się w Londynie dwunastolatków.

Tak, staruszka miała absolutną rację, stare, poczciwe fuck nie zna­czy już tego, co kiedyś...

Poza tym, gdy wysiadła, do niego wróciło uczucie swoistego żalu... Już nigdy nie spotka tej staruszki. Zaistniała w jego życiu na kilka chwil i już nigdy nie powróci. A przecież chciałby spotkać ją jeszcze raz. Ludzie poruszają się po wytyczonych przez los albo przeznaczenie – obojętnie jak to nazwać – trasach. Na mgnienie oka krzyżują się one z naszymi i idą dalej. Bardziej niż rzadko i tylko nieliczni zostają na dłużej i chcą iść naszymi trasami. Zdarzają, się jednak i tacy, którzy za­istnieją wystarczająco długo, aby chciało się ich zatrzymać. Ale oni idą dalej. Jak ta staruszka, która przed chwilą wysiadła, albo jak ostatnio ta śliczna dziewczyna, której zachwycony przypatrywał się, stojąc w ko­lejce w banku. Jemu jest zawsze smutno, gdy coś takiego się zdarza. Ciekaw był, czy i

W Port Laoise do jego przedziału wszedł dobrze zbudowany, uśmiechnięty mężczyzna mniej więcej w jego wieku. Od razu zauwa­żył, że mówi z akcentem i po kilku minutach rozmowy przyjrzał mu się uważniej. Coś go tknęło i zaryzykował nagle to pytanie:

– Czy mówi pan po polsku?

Ten uśmiechnął się tylko i natychmiast odpowiedział:

– Oczywiście... jasne... to przecież pan! Widziałem kiedyś pana w stołówce uniwersyteckiej.

Okazało się, że ma na imię Zbyszek, jest tutaj od roku na studiach doktoranckich i przyjechał z Warszawy. Natychmiast przeszli na ty. Okazało się, że jest informatykiem i zajmuje się pisaniem software'u do projektowania tranzystorów dużej mocy. Zatopili się w rozmowie o komputerach, elektronice i swoich planach, gdy nagle trzeba było wy­siadać w Dublinie.

Tak zaczęła się ich przyjaźń, która tak nagle i tak bezsensownie dwa miesiące później się skończyła.

Od tego spotkania w pociągu zaczął często bywać u niego. Prak­tycznie spotykali się każdego dnia. Polubili się i z przyjemnością spędzali czas razem. Któregoś wieczoru wybrali się do pubu nieopodal je­go laboratorium. W pewnym momencie Zbyszek wstał od baru i poca­łunkiem powitał uśmiechniętą dziewczynę. Wymienili kilka zdań po angielsku i zwracając się do niego, Zbyszek przedstawił ją:

– Pozwól, że przedstawię ci moją przyjaciółkę Je

Nigdy dotąd nie spotkał kobiety, która miałaby tak długie rzęsy. Musiały być prawdziwe. Żaden makijaż nie wydłużyłby ich aż tak bar­dzo. Czasami wydawało mu się, że słychać, gdy zamyka oczy. Na po­czątku, zanim się przyzwyczaił do ich widoku, trudno było nie koncen­trując się patrzyć jej w oczy. Przy tych rzęsach, ciemnych, niemalże czarnych włosach do ramion, wyraźnie błękitne oczy zupełnie nie paso­wały do twarzy. Poza tym wyglądały zawsze jak lekko załzawione. Ko­muś, kto jej nie znał, mogło się wydawać, że płacze. Ślicznie wygląda­ła, gdy śmiała się serdecznie i te łzy ciągle błyszczały w oczach.

Była ubrana w czarne obcisłe spodnie i takiż kaszmirowy sweterek z głębokim dekoltem w szpic. Jej szyję obejmowały ogromne, oczywi­ście także czarne, pokryte skórą słuchawki walkmana, przymocowane­go do paska spodni opiętych na szerokich biodrach. Była szczupła, co przy jej niskim wzroście sprawiało wrażenie, że jest bardzo delikatna. Niemal krucha. Dlatego te szerokie biodra i nieproporcjonalnie duże, ciężkie piersi wypychające sweterek przykuwały uwagę. Je

Podała mu dłoń, podsuwając pod usta. Patrząc mu w oczy, powie­działa szeptem:

– Pocałuj. Uwielbiam, jak wy, Polacy, całujecie dłonie kobiet na powitanie.

Jej dłoń pachniała jaśminem z odrobiną wanilii. To było elektryzu­jące: ten szept, ten zapach. I te biodra. Poza tym uwielbiał duże i cięż­kie piersi kruchych kobiet.

Przedstawił się. Zapytała go, jaki jest inicjał jego drugiego imienia, i gdy dowiedziała się, że «L», powiedziała coś, czego wtedy zupełnie nie zrozumiał:

– JL, jak Joni i Lingam. Masz inicjały tantry. To obiecuje rozkosz.

I gdy on zastanawiał się, co ona mogła mieć na myśli z tą tantrą, za­pytała go, czy może odwrócić i połączyć inicjały i nazywać go Eljot. Uśmiechnął się zdziwiony, ale przystał na to, sądząc, że to oryginalne.

Tak poznał Je

Odtąd spotykał ją bardzo często. Prawie zawsze ubrana na czarno i prawie zawsze z ogromnymi słuchawkami walkmana na szyi. Bo Jen­nifer ponad wszystko, może z wyjątkiem seksu, kochała muzykę i w każdej wolnej chwili jej słuchała. Jak się później okazało, muzyki słuchała także w chwilach, które normalnie nie sposób określić jako «wolne».

Ponadto Je

Było coś elektryzującego w jej osobie. Była niezwykle – sama twierdziła, że «odpychająco» – inteligentna. To odsuwało od niej wielu mężczyzn, których przyciągnęła swoim wyglądem i prowokacyjną sek­sualnością, a którzy po kilku minutach rozmowy wiedzieli, że niespe­cjalnie mają chęć na «aż taki» intelektualny wysiłek, aby zaciągnąć ją do łóżka. Większość i tak nie miałaby żadnych szans, a ci, którzy je mieli, robili duży błąd rezygnując, bowiem Je