Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 99 из 101



Wyprostował się. Powietrze było nieruchome, niebo jaśniało z każdą chwilą. Gdyby którykolwiek ze stojących pośrodku Alej Ujazdowskich mężczyzn zechciał zwrócić na to uwagę, stwierdziłby, że robi się całkiem przyjemny, świąteczny dzień.

– Dobrze – powiedział mężczyzna, gdy już kilkakrotnie przełknął ślinę i poruszył ustami w niemym dialogu wewnętrznym. – Przekażę panu premierowi, że pan chce się z nim spotkać.

– Trafię – powiedział Jakub. – Myślę, że wraz ze swoimi ludźmi powinien pan pilnować wejścia przed niepożądanymi gośćmi. Zarządzenie przełożonego nadal obowiązuje, do odwołania.

Tamten skinął głową. Jakub uśmiechnął się, obejrzał się ku swoim towarzyszom i wszedł do budynku.

20.

– Słyszał pan nazwisko Zygmunt Wieszczycki? – Jakub zadał pytanie, zanim jeszcze na dobre umościł się na wygodnej skórzanej kanapie.

Wcześniej zdjął kurtkę. Pistolet tkwił w kaburze na biodrze, w każdej chwili gotów do użytku. Tyszkiewicz udawał, że nie widzi wlepionych w broń spojrzeń zgromadzonych w pokoju dostojników.

Rzeczywiście, premier prowadził ostatnią, pożegnalną sesję gabinetu. Nastroje były łatwe do odgadnięcia. Za niespełna dwie godziny rząd miał stawić się w sejmie. Żadnych wątpliwości: wotum nieufności wobec premiera znajdzie wystarczające poparcie. Mimo wszystko szef rządu zgodził się na półgodzi

– Nie – premier pokręcił głową. W oczach błysnęło zaciekawienie.

Być może zaczął mieć nadzieję, że nadkomisarz przynosi informacje, które pomogą rzucić choć odrobinę światła na przyczyny ostatnich wydarzeń. Lub rządzące nimi mechanizmy.

– Stefan Kowalczuk?

– Nie.

– Władysław Spingler?

– Być może. To jeden z naszych dużych biznesmenów, prawda?

– Owszem. Jan Barański? Karol Wleciałowicz?

– To samo. Miliardowy biznes. Spotkałem kilkakrotnie tych ludzi. Dlaczego pan pyta?

– Ponieważ to oni stoją za wszystkimi tragicznymi wydarzeniami, które miały miejsce w ciągu ostatnich kilku miesięcy.

W gabinecie zapadła cisza. Towarzyszący premierowi dygnitarze przybrali zaskoczony wyraz twarzy. Jakub ostentacyjnie przyjrzał się każdej z osobna. Zaskoczenie to dopiero etap pierwszy. Na jednej z nich zaraz pojawi się coś jeszcze.

– Jest pan w stanie to jakoś wyjaśnić?

– O tym za chwilę. Chciałbym na razie zapytać, kiedy pan mniej więcej zorientował się, że służby zaczęły być kompletnie niewydolne?

– Pyta pan o prowadzenie śledztw?

– Między i

– Porwano pana żonę?

– Ci ludzie nie cofają się przed niczym. A zatem?

Milczenie.



– Służby podlegają konkretnym ministrom.

– Właśnie – Jakub po omacku znalazł zielony przycisk i nacisnął go.

Zarówno ręka, przycisk, jak i reszta komórki tkwiły głęboko w kieszeni polarowej bluzy. Przez chwilę nie działo się nic. Tyszkiewicz był już pewien, że eksperyment się nie powiedzie, że omylił się w rachubach…

…gdy rozległ się dźwięk dzwonka.

Przytłumiony ubraniem, niewyraźny, pikający cienko jedną z tych idiotycznych fabrycznych melodyjek, niemniej wyraźnie wydobywający się z urządzenia, które znajdowało się w gabinecie. Jakub wstał gwałtownie i wyciągnął broń. Wszyscy siedzący naprzeciwko mężczyźni odchylili się w tył.

Minister spraw wewnętrznych zbladł tak, jakby z jego twarzy w ciągu ułamka sekundy wyparowała ostatnia czerwona krwinka. Uczynił gest, jakby chciał zerwać się z kanapy. Być może myślał o opuszczeniu gabinetu. Widok dziewięciomilimetrowego otworu lufy policyjnego glocka, umieszczony tuż przed jego twarzą, na razie odwiódł go od tego, jak i – zapewne – szeregu i

Siedzący po obu stronach ministrowie obrony narodowej i spraw zagranicznych odsunęli się, na razie jeszcze niewiele pojmując, ale zdając sobie doskonale sprawę, że sytuacja wymknęła się spod kontroli i lepiej siedzieć jak najdalej od faceta, którego mózg może rozprysnąć się na ścianie w razie najmniejszej pomyłki trzymającego pistolet człowieka.

O pomyłce nie było mowy. Jakub nigdy nie był tak pewny swego.

– Dochodzimy do sedna – powiedział w stronę siedzącego bez ruchu premiera. Wyciągnął drugą rękę z kieszeni. Trzymał w niej telefon komórkowy. – Ten aparat należy do wspomnianego przeze mnie na wstępie Zygmunta Wieszczyckiego. W książce telefonicznej znajduje się szereg numerów telefonów do rozmaitych osób, czasami występujących pod nazwiskami, czasami pod pseudonimami. Numer, który wybrałem, oznaczony był kodem „Przyjaciel numer dwa”. Panie generale, byłby pan uprzejmy? – zwrócił się do Dreszera.

Generał podniósł się, odłożył neseser i podszedł do kanapy.

– Proszę wstać – powiedział cicho.

Polityk spojrzał w panice na premiera, swego wieloletniego przyjaciela i towarzysza partyjnych walk. Razem weszli na szczyt. Jeden spadnie. Nie ten, którego katastrofa została zaplanowana.

Premier nadal nie wykonał najmniejszego gestu. Minister, blady jak ściana, niezgrabnie stanął na nogi. Dreszer wprawnym ruchem obszukał go. Wyciągnął z kieszeni dwa telefony komórkowe. Na displayu jednego nich widać było napis: „połączenie nieodebrane”.

– Po to mnie pan zatrudnił, prawda, panie premierze? – zapytał łagodnie Tyszkiewicz. Widział szefa rządu kątem oka, cały czas bowiem obserwował twarz swego najwyższego przełożonego przez przyrządy celownicze pistoletu. Ale i tak miał wrażenie, że premier się uśmiechnął.

– Jest pan bystry, mówiono mi o tym – odparł lekko drżącym głosem. Nic dziwnego; co i

– Pochlebia mi pan, będę się upierał, że niezasłużenie. Ale to jest właśnie rzecz, która już po opuszczeniu tych murów, a jeszcze zanim dowiedziałem się, że porwano mi żonę, najbardziej nie dawała mi spokoju. Dlaczego na centralną postać mającą rozwikłać gigantyczną aferę polityczną wybrał pan człowieka o znikomym doświadczeniu kryminalnym? Przecież pan mnie nie znał. A twierdzenia o mojej uczciwości i moralnym kręgosłupie można, za przeproszeniem, między bajki włożyć. Owszem, bywam uparty i potrafię osiągać cele, które sobie zakładam, ale tu chodziło o coś i

Premier kiwnął głową. Na jego twarzy pojawiło się coś na kształt uśmiechu.

– To wszystko nieprawda – powiedział minister. Już zdążył nieco ochłonąć. Opanował strach i zaczął myśleć. – Daj mi wytłumaczyć…

– Będziesz miał okazję, bez obaw – premier spojrzał na niego w taki sposób, w jaki z reguły obdarza się spojrzeniem psie gówno przylepiające się do buta. – Będziesz miał dużo czasu na pogawędki z prokuratorem.

– Nie…

– Proponuję, aby panem ministrem zaopiekowali się żołnierze, którzy czekają za drzwiami. Czy pan generał zechciałby?

Dreszer skinął głową, wstał, podszedł do drzwi, krótkim rozkazem uruchomił dwóch swoich ludzi. Po chwili drzwi zamknęły się, a na kanapie zrobiło się znacznie więcej miejsca. Ministrowie obrony narodowej i spraw zagranicznych, jeszcze biali na twarzach, dyskretnie odetchnęli z ulgą.