Страница 96 из 101
Oczywiście o żadnym komforcie nie było mowy. Maszyna kołysała się niczym niszczyciel na sztormowym morzu, wdrapywała się na wzniesienia i gwałtownie opadała w dół, przechylała gwałtownie na boki. Jakub jednak nakazał jak najszybszą jazdę, ograniczoną tylko obawą przed uszkodzeniem ratraka. Wygoda pasażerów była rzeczą drugorzędną.
Gdy skręcili w lewo, w aleję Niepodległości, kierowca spojrzał na Tyszkiewicza i bez słowa dodał gazu.
5.
– No i jak?
– Chyba trochę lepiej.
Dowódca wyjrzał przez drzwi. Nadal wiało, ale chyba rzeczywiście słabiej. Temperaturę ciężko było ocenić; jak dla niego była o co najmniej trzydzieści stopni zbyt niska. Nie znosił mrozu.
– Skutery?
– Ni cholery. Musimy pojechać na nartach. – Ochroniarz skończył rozcierać ręce, potem wziął się za policzki.
– Teraz?
– Myślę, że jeszcze jakieś dwadzieścia minut. Byłem na zewnątrz przez kilkanaście sekund, a i tak nie mogę się prawie ruszyć.
– Dobrze – dowódca podjął decyzję. – Ruszamy za dwadzieścia minut.
6.
– Nie śpisz? – zapytała Zuza
– Obudziłam się jakiś czas temu – odpowiedź była stłumiona, zgłoski jakby z trudem przepychały się przez gardło.
– Przejaśniło się trochę. I przestało wiać. Uruchomiłam skutery śnieżne. Będziemy musieli…
– Zu… – głos był jeszcze cichszy. Helena wpatrywała się w Zuza
– Lepiej, żebyś nie wiedziała – temat nie został zakończony. Nie było wyznania wszystkich win. Brakowało także pokuty. Oczyszczenia. – To już za mną.
– Powiedz.
– Lepiej nie.
– Pieniądze nie tłumaczą…
– Nie wiesz, ile można załatwić za pieniądze. Ile dzięki nim można zmienić – wbrew swojej woli podniosła głos.
– Tak można usprawiedliwić każdą podłość… – krzyknęła Helena. Najwięcej w tym krzyku było rozczarowania. I rozpaczy.
– Czyżby? Czyżby? Tak się bardzo łatwo mówi, nie mając dzieci i żadnych kłopotów materialnych…
Milczenie.
Helena patrzyła przed siebie. Bladość policzków wyraźnie odcinała się od półmroku. Zuza
– Przepraszam. Może to jest robota dla psychiatry, nie wiem – powiedziała cicho. – Może jestem chora; na pewno, jak to się mówi, nieprzystosowana społecznie. Socjopatka.
– Nie wiem, co zrobiłaś, może masz rację, że nie powi
– To bez znaczenia – Zuza
7.
Cel: dwa kilometry.
Posuwali się ulicą Baletową, prostopadłą od Puławskiej. Kierowca nie tracił tempa, silnik pracował równo, ciężka maszyna pruła dziewiczy śnieg. Żadna uliczna latarnia nie rozświetlała egipskich ciemności, do świtu pozostawała jeszcze co najmniej godzina i kwadrans. Siedzący obok żołnierze nie odzywali się. Mieli obojętne miny i zdawali się nie myśleć, co ich czeka.
Wcześniej, jeszcze w willi Wieszczyckiego, korzystając z ostatnich chwil działania Internetu, namierzyli adres przy Głównej sześć za pomocą programu Google Earth. Interesujący ich obiekt był wolno stojącym domem jednorodzi
Pięćset metrów od celu kierowca zatrzymał ratrak. Dwaj operatorzy tworzący sekcję Delta Dwa wyskoczyli na zewnątrz i korzystając z rakiet śnieżnych, szybko zniknęli w ciemności.
Maszyna przejechała powoli jeszcze sto metrów, po czym kierowca zatrzymał ją i wyłączył silnik. Ulica była całkowicie pusta, pod zalegającym śniegiem trudno było nawet rozpoznać, gdzie znajdują się poszczególne domy.
Jakub westchnął, złapał M-4 i wysiadł. Wraz z kierowcą tworzył sekcję Delta Jeden. Ich zadanie polegało na zaatakowaniu obiektu od frontu.
Droga zajęła im dziesięć minut. Tuż przed osiągnięciem pozycji wyjściowych Delta Dwa zameldowała, że znajduje się o pięćdziesiąt metrów od celu.
Byli gotowi.
8.
Patrol interwencyjny opuścił bazę i zgodnie z rozkazem dowódcy, przyjętym zresztą z niezadowoleniem, przemieszczał się na nartach. Dowódca był zdecydowany; mieli do przejścia tylko dziewięćset metrów.
Dwie posesje przed celem dowódca posłał parę strażników w boczną drogę, z zadaniem obejścia celu od tyłu. Główna część patrolu po dwudziestu minutach była na miejscu.
Zmęczenie po chwili minęło. Wrócił spokojny oddech. Członkowie grupy zdjęli narty i na wszelki wypadek przygotowali broń.
9.
– Jak się czujesz?
– Lepiej. Wziąłem cztery paracetamole.
– Słabo wyglądasz.
– Teraz i tak jest okej. Wcześniej wchodziłem na ścianę.
– Dasz radę ponieść Zosię?
– Ja ją wezmę – Helena wysunęła się przed Smotrycza. – Antoni umie obchodzić się z bronią lepiej ode mnie. W razie czego, będzie z niego większy pożytek.
Zuza
– W porządku. Zaopiekuj się Zosią. Antoni weźmie strzelbę – podniosła pistolet maszynowy. – Mamy do przejścia dwadzieścia metrów w śniegu po pas. Wejdziemy do garażu, odpalimy skutery i odjedziemy. Antoni pojedzie z Leną, ja z Zośką. Któreś z was prowadziło kiedyś skuter?
Zgodnie pokręcili głowami. Zuza
– Jeździ się trochę jak na zwykłym skuterze. Gaz w rączce, biegi i sprzęgło tak samo. Gazu dodawać trzeba łagodnie.
– Chcesz jechać sama, z Zosią?
– Znalazłam kawałek liny. Posadzę ją przed sobą i przywiążę… Gotowi?
Odpowiedziały jej dwa niepewne i przestraszone skinięcia.
– Idziemy.
Zdecydowanym ruchem zdjęła blokadę i z niemałym trudem otworzyła drzwi. Prześwit do połowy zatarasowany był śniegiem. Przerzuciła automat przez plecy i złapała za stojącą obok szuflę do śniegu. Kilkoma szybkimi ruchami utorowała drogę. Wyjście z piwnicy znajdowało się poniżej poziomu gruntu, musiała więc podejść kilka metrów do góry. Rozejrzała się uważnie. Świat wyglądał na bezludny w martwym, zielonkawym świetle noktowizora. Nikogo. Cisza.
Wróciła. Spojrzała na Smotrycza.
– Oczyścisz trasę. Z grubsza, żeby się tak bardzo nie zapadać. Pójdę na końcu i będę ubezpieczała.
Smotrycz nie protestował. Helena wzięła Zosię w objęcia i wyszli.
10.
Leżeli na wielkiej zaspie, o siedemdziesiąt metrów od obiektu. Mieli stosunkowo dobre pole widzenia – posesja poprzedzająca interesujący ich adres była niezabudowana, dawała możliwość obserwowania obiektu po skosie.
– Widzę ruch – operator oderwał na moment wzrok od noktowizora.