Страница 20 из 67
Pogoda była piękna: powietrze krystaliczne i spokojne, na niebie pojedyncze altocumulusy; błogostan i odprężenie. Komu by się chciało robić taką grę? Nudna i do bólu realna. Obok taksówki przeleciało stadko gołębi. A tamtemu człowiekowi przydałyby się prochy. Kołysanie pojazdu nastrajało do drzemki. Dotarłem na rampę na swoim trzysta czterdziestym drugim piętrze i miałem już gotowy plan. Najpierw krótka drzemka, a potem spacer w dzielnicy rozrywek. Ha, to jest życie.
Zdejmowałem płaszcz i przystępowałem do realizacji pierwszego punktu, gdy coś mnie zatrzymało, Jak on powiedział? Portal Montgommery? Nie znam takiego portalu! Uruchomiłem przeglądarkę. Nazwy pędziły jak szalone, lecz „Montgommery" wśród nich nie było. Teraz inaczej, sprawdzę, gdzie zamieściłem ogłoszenia…
Pojawiła się lista.
–Manama, Melbourne, Merry Jokes, Mexico, Miami, Midnight Scenes… Nie ma. Nie ma. Wykręciłem numer Richarda.
–Nie ma takiego numeru, nie ma takiego numeru – powtarzał alt.
–Jak to, przed godziną z nim rozmawiałem… Zadzwoniłem do administratora. Znowu ta paskudna łysa morda.
–Witam pana, czym mogę służyć?
Bezczelny typ. Ty dobrze wiesz, czym możesz i powinieneś służyć, a nie służysz.
–Czy telefony są sprawne? – W Stockomville?
–Nie, na Marsie.
–Ehehe, żarty się pana trzymają, panie Torkilu. A o co chodzi?
–Już nic, dziękuję bardzo.
Sprawa zaczęła mnie intrygować. Nie wierząc w jakość połączeń, postanowiłem wrócić do Kampinou i wszystko wyjaśnić.
Podczas lotu taksówką starałem się odtworzyć treść rozmowy. Może się pomylił? Może nie Montgommery, ale jakiś i
Na miejscu zaciągnąłem się pachnącym powietrzem i powróciła fala nostalgicznych uczuć. Cały problem wydał się nieważny. Lecz skoro już znalazłem się pod domem niedoszłego zleceniodawcy, wypadało rzecz domknąć. Rozejrzałem się po okolicy. Gdyby nie towarzystwo, może i ja bym sobie taki domek wybudował? Wcisnąłem guzik sensofonu.
Piękny dzień. Po prostu wymarzony. Zjem coś dobrego. Należy mi się.
Okienko automatu było nieme. Przecież twierdził, że mieszka tu w weekendy. Po kilku minutach zrezygnowałem. Musiał wyjechać. Może zgłodniał? Poczułem skurcz żołądka. Spojrzałem na pobliskie domy. Warto by spytać sąsiadów… może go widzieli… Wiedziałem, że się nie odważę.
Po śniadaniu, spaghetti i potężnej misce warzyw, postanowiłem wygrzać kości na tarasie widokowym. Dzielnica rozrywek to miejsce, w którym warto się zakochać. Zresztą było w kim: dookoła kręciło się sporo ładnych dziewczyn. Zrezygnowałem z podrywu, posiłek był suto zaprawiony czosnkiem. Oparty o plastmetalową balustradę syciłem wzrok widokiem rozległych rekreacyjnych platform, leniwie żeglujących spacerowców i wielkich ekranów holobimów. Rodziny przechadzały się, jedząc lody i gawędząc, w biofonta
–Widzi pan to samo co ja? – zaczepiłem starszego jegomościa w biokapeluszu.
–Wyścigi – rzekł starczym głosem. – Też się tym kiedyś interesowałem. Ale dzisiaj… to nie na moje zdrowie – poklepał się w pierś. – Za dużo emocji.
–Ale w tych bolidach jest po dwóch kierowców! Spojrzał na ekran bez zainteresowania.
–Czego to teraz ludzie nie wymyślą…
Oddalił się. Miara się przebrała. Założyłem okulary, wyciągnąłem z futerału przenośny telesens i zadzwoniłem.
–Biuro statystyk do usług, czym mogę służyć? – spytała recepcjonistka.
Coś dzisiaj za dużo mam do czynienia z urzędnikami.
–Niech pani będzie tak łaskawa i sprawdzi adres pana Richarda Begina, w okolicy Kampinou.
Wystukała dane.
–W Kampinou nikt taki nie mieszka. Rzeczywiście, to mieszkanie jego matki. – A kobieta o tym nazwisku?
–Zaraz… Również nie.
–Niech pani sprawdzi w całym okręgu. Richard Begin.
–Chwileczkę… Nie ma. Jest pięćdziesięciu Beginów, ale żadnego Richarda.
Zakręciło mi się w głowie.
–Ma pani możliwość sprawdzenia regionu Europy Środkowo-Wschodniej?
–Usługa będzie płatna. – Zgadzam się.
–Jeden moment… Nic z tego. Pięćset dwadzieścia trzy osoby o tym nazwisku, ale żadnego Richarda. Przykro mi.
Ziemia zaczęła usuwać mi się spod stóp. – Mnie również.
–Płaci pan trzydzieści pięć kredytów. Wystukałem instrukcje.
–Dziękuję – uśmiechnęła się. – Miłego dnia! Wziąłem głęboki oddech, wstrzymałem go na szczycie, odliczyłem dwanaście uderzeń serca i wypuściłem powietrze. Buddyjskie ćwiczenie Petera „Crasha" Kytesa, czempiona Bezbolesnych, ukoiło nadszarpnięte nerwy Wyciągnąłem z kieszeni kartkę.
Twoja rzeczywistość jest grą. Dobrze się rozejrzyj. Może znajdziesz wyjście?
Nigdzie nie ma wskazówki, że adresatem jest Richard. Przełknąłem ślinę. Jak on mnie pożegnał? „Jej miejsce jest u pana". Wspomniałem własne słowa: „Jeśli pan jest w grze, to ja też, prawda?" Rozejrzałem się bezradnie. Czyżby całe to zlecenie było tylko pretekstem, żeby wręczyć mi wiadomość?
Czyżby świstek był w istocie skierowany do mnie? Mocniej uchwyciłem poręcz i poczułem ból palców. Ból. Pokręciłem głową. Nie wchodziłem w żadną grę. Nie pamiętam. Co znaczy: „Nie pamiętam"? To żaden dowód. Można dziś robić tyle cudów, że wywołanie częściowej amnezji wydaje się realne… Spojrzałem na absurdalne wyścigi. Ale po co? Po cóż ktoś ładowałby mnie w tak dziwaczny świat? To gigantyczne pieniądze! Symulacja na taką skalę, żeby zabawiać się losem jednego człowieka? Nonsens! Kucnąłem, by przyjrzeć się fakturze chodnika. Jeśli był iluzją, to doskonałą. Lekko chropawa powierzchnia. W dotyku ciepła, drapiąca i… ledwie wyczuwalnie wibrowała. Perfekcja. Przytknąłem ucho do nawierzchni. Setki stąpnięć. Nie ma się do czego przyczepić.
–Mamo, popac, pan patsy bokiem! – krzyknęła dziewczynka.
–Cicho, pan jest pijany, nie trzeba się śmiać. Wstałem. Otrzepałem płaszcz. Mógłbym uznać, że wszystko to głupi dowcip, ale skąd wyścigi? Ale przecież! Najprostsza rzecz pod słońcem! Gest otwarcia okna! W każdej grze wygląda identycznie: przyciskasz łokieć do tułowia i podnosisz dłoń z wyciągniętym wskazującym palcem. Rozejrzałem się. Po co robić pośmiewisko. Wykonałem ruch. Nic się nie stało. Ponowiłem próbę drugą ręką. Bez rezultatu. No to po problemie. To realium. Ale byłem głupi. Przez chwilę naprawdę uwierzyłem…
Spacer był odświeżający. Kilka dziewcząt zawiesiło na mnie spojrzenie. Około siedemnastej w znajomej chińskiej restauracji uraczyłem się sutą i tłustą obiadokolacją. Po kilku lampkach wina przyszła se
Podczas jazdy do domu miałem ochotę ucałować
taksówkarza. Za to, że tak pięknie jedzie i że w ogóle jest cudownie. Na łóżko padłem w ubraniu.
Obudził mnie chłodny powiew. Jasne, nie zamknąłem okna. Całe szczęście. Leniwie się przekręciłem. Zaszeleścił wygnieciony płaszcz. Z kieszeni wysunęła się zmaltretowana kartka.
Twoja rzeczywistość jest grą. Dobrze się rozejrzyj. Może znajdziesz wyjście?
–Srutututu. Ktoś mi zrobił kawał i tyle. – W ustach miałem magazyn szmat. – Pewnie Harry Siedzi na Hawajach i wydziwia. Jak wróci, to mu wygarnę.
Skierowałem niepewny krok do łazienki, zrzucając po drodze ubranie.