Страница 13 из 67
Uruchomiłem autopilota i autogu
Rozsiadłem się wygodniej i analizowałem dynamikę starcia. Od kittyhawków oderwały się cygara rakiet. Wypuszczanie wabików pozostawiłem sobie, Automat reagował zbyt nerwowo. Tymczasem mój myśliwiec pły
–Cholera! – w lewym górnym ekranie ujrzałem wściekłą twarz napastnika okoloną pomarańczowym, cętkowanym hełmem. – To nie jest piranha! Kto ty jesteś? Czym ty latasz?
–Mnie pytasz? – spytałem zblazowanym głosem – Czy cię zapraszałem?
–Cairo, wycofajmy się! – obok pojawiła się fizjonomia ładnej Latynoski w identycznym kasku. – Mam dekompresję!
–Julia ma rację! – wrzasnęła buźka trzeciego pirata poznaczona licznymi bliznami.
Prawdopodobnie przywdział paskudnego skina, by straszyć ofiary.
Wstrzymałem ogień, widząc, że statek Julii goni resztką sił: kadłub iskrzył i palił się w kilku miejscach. Kittyhawki zwolniły i wyrównały lot.
–Ehem… – Cairo otarł spocony nos. – Dzięki, bracie, żeś nas oszczędził, choć miałeś święte prawo wysłać nas do wieczności. Klan Panter nie zapomina przysług.
–Pozdrawiam wolnych wojowników i proszę o łaskawą pamięć – rzekłem jowialnie.
–Możesz pokazać, czym latasz? – spytał lider. Zaśmiałem się.
–Niech to pozostanie moją słodką tajemnicą.
–Talisman? Powiedz – nalegał pobliźniony.
–Głupiś, Gred – uciął Cairo. – Gdyby to był talisman, rozniósłby cię jednym strzałem.
–Starczy tych pogaduszek – zawyrokowałem. – Szanowna pani – ukłoniłem się piękności – i cni panowie, czas to pieniądz. Pozwólcie, że się oddalę.
–Ale jak cię zwą! – nie ustępował Gred. – Torkil Aymore, do usług. Gamedec. Przywódca złapał się za hełm.
–O rany, gamedec. No to wszystko jasne.
Kosmiczny bar „Laughing Droid" był miejscem gwarnym, barwnym i wesołym. Opijałem udaną transakcję i rechotałem, słuchając najnowszych kawałów lśniącego barbota, gdy obok stanął smutny kosmonauta. Zdawał się absorbować szarość i kurz, wyglądał niczym mucha rozgnieciona na szybie akwarium. Grozbitek albo pracownik, pomyślałem. Miałem dobry humor i nie mogłem patrzeć na ból bliźniego.
–Hej, kolego, drinka?
Spojrzał zapylonym wzrokiem.
–Tak źle wyglądam?
–Nieważne. Jimmy! – zaktywizowałem barbota. – „Mleczna droga" dla mojego przyjaciela i dla mnie. Parsknął. Nie jestem pewien: autoironicznie czy tylko sarkastycznie. Naprawdę potrzebował pomocy. – Łatwo zawierasz przyjaźnie – powiedział wznosząc szkło.
–Miałem pomyślny dzień. Dałem nauczkę kilku narwańcom i sprzedałem wielki transport chipów. Pokiwał głową. Chromowany kołnierz rzucał kolorowe refleksy.
–Chipy z zagłębia?
–Oczywiście. Najtańsze.
Pył jakby opadł. Twarz nabrała rumieńców. Wyciągnął rękę.
–Nie przedstawiłem się. Stanley Ciehowsky.
–Torkil Aymore. Gamedec.
–O?! – Nie było już smutnego kosmonauty Stał przede mną rosły brunet w kombinezonie skrojonym według najnowszej mody. – Gamedec? Z doświadczeniem?
Wydąłem dolną wargę i przybrałem pozę starego wyjadacza. Większego weterana mógł znaleźć tylko w „Casablance".
–Możemy usiąść? Gdzieś… – rozejrzał się – tam? Zleconko, zleconko, pomyślałem, to naprawdę udany dzień.
Usadowiliśmy się niedaleko gigantycznego okna, z widokiem na pobliską Galateę – planetę kupców – oraz orbitujący kompleks baz.
–Posłuchaj mnie, Torkil – zaczął konfidencjonalnym szeptem. – Poczekaj… – otworzył okno o nieznanym wyglądzie. Tym samym potwierdził przypuszczenie, że jest pracownikiem. Wydał jakieś dyspozycje, po czym je zamknął. – No. Teraz nas nie usłyszą. Pracuję…
–W Nanotronic Arts – wszedłem mu w słowo. Żachnął się.
–To było proste – przyznał. – Jestem funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa…
–Czyli kimś takim jak ja?
–Coś w tym rodzaju, tyle że… nie mam doświadczenia.
Czekałem.
–Chodzi o Bruno Adelheima.
Westchnąłem. Bruno Adelheim. Człowiek legenda. Najbogatszy biznesmen w Dream Space, właściciel sły
–Czego od niego chcesz? Nerwowo potarł czoło.
–Podejrzewam, że… cheatuje.
–Ba. Wszyscy to węszą. Ale zdaje się, że właśnie ty powinieneś mieć najlepszy obraz sprawy? Zachowywał się jak tajny agent na terenie wroga: zerkał dookoła, pocił się i sapał. Szczęście, że w Dream Space nie zaimplementowano programów generujących nieświeży oddech.
–Moja firma to duży organizm – zgrzytnął zębami. – Standardowe procedury, standardowe programy, standardowy szit. Wykrywamy przedszkolne wirusy i podstawowy sabotaż, Do reszty wynajmujemy zewnętrzne kompanie…
–Więc dlaczego do tego nie…
–Bo nikomu na tym nie zależy – przerwał. – Każda gra potrzebuje mitu. Stworzonego przez gracza, nie enpeca. Sercem Dream Space jest Bruno Adelheim i jego legendarny majątek. To numero uno. Gdyby został oskarżony, świat straciłby coś szalenie istotnego…
–Chyba że demaskator zostałby nową gwiazdą. Jego oczy zapłonęły. Jak mogłem przedtem widzieć w nich kurz!
–Otóż właśnie! Człowiek, który udowodniłby oszustwo takiej rybie, mógłby odnieść sukces. Wyobrażasz sobie? Śmiałek, który pokonał złotego Bruna! Za przyblokowanie jego imperium wielu tuzów suto by zapłaciło. Mnóstwo menedżerów zazdrości mu powodzenia…
–Mam zrobić to za ciebie? Udowodnić oszustwo? – Czytasz w moich myślach.
–Nie boisz się, że sam zapragnę sławy?
–Co byś zyskał? Gamedec pastwiący się nad pokonanym?
Miał rację.
–A nie obawiasz się, że jak go zadenuncjujesz, twoi pracodawcy cię zwolnią?
–Pieprzę ich. Będę miał tyle profitów od tutejszych elit…
–Nie zapominasz, że jesteśmy w… Grze? – spytałem ostrożnie.
W jego źrenicach zapalił się niebezpieczny ogień. Z tym kurzem to musiało być przywidzenie.
–Co z tego, że „w grze"? – warknął. – A czym gra różni się od rzeczywistości? W realium jestem pracownikiem drugiej kategorii, niezbyt przystojnym i nie bardzo bogatym. Tutaj mam pod sobą dwa skrzydła kittyhawksów i niezłą sieć restauracji. Zgadnij, którą rzeczywistość wybieram? Tfu! – splunął pod stół. – Gdybym miał forsę, już dawno zostałbym zoenetem.
–Taak… – uniosłem brwi, bo dotarło do mnie, że facet nie śmierdzi groszem. – A jak zamierzasz mnie wynagrodzić?
Uśmiechnął się chytrze.
–Pieniędzy nie mam. Ale… jak wiesz, pracuję; w firmie, która tworzy ten świat. Jeśli się zgodzisz, mógłbym coś zaaranżować. Na przykład gdybym zaproponował ci najnowszy model… talismana? Z prywatnym hangarem?
O nic więcej nie pytałem.
Zlecenie Stanleya przyjąłem również z osobistej ciekawości i ambicji. Spotkanie legendarnego Bruna oznaczało dla mnie, jako gamedeka, spore wyzwanie. Adelheim nie był człowiekiem łatwo osiągalnym. Obwarował się imponującym hierarchicznym systemem, zarówno enpeców, jak i graczy. Poruszał się zawsze w towarzystwie eskorty, jakiej nie powstydziłyby się największe armady Kontakt mailowy odpadał: otrzymywał tyle listów od wielbicieli i wielbicielek, że z pewnością ich nie czytał. Propozycja usług również nie wchodziła w grę – codzie