Страница 9 из 42
— Coo? — oburzyła się Ewa. — Mój misio, to jest misio, a nie kawałek szmatki. On jest też z Ziemi i nie wolno go obrażać. Zobacz, pogniewał się na ciebie! — dodała, odwracając misia tyłem od Teda.
— Strasznie się z tego powodu martwię! — zakpił Ted.
— To się dopiero okaże! Nie można bezkarnie obrażać mojego misia — powiedziała żałośnie Ewa. — Chodź, misiu, nie przejmuj się tym niedobrym chło-pakiem. — To mówiąc, schowała misia do kieszeni kombinezonu.
Tedowi zrobiło się trochę głupio. Nie patrząc na dziewczynę, powoli podszedł
do pulpitu programowego i zaczął rozwiązywać jakiś wymyślony problem.
To, że powierzono mu dowodzenie bazą, przestało go już zupełnie cieszyć.
„Jeśli tak dalej pójdzie — myślał — to cały pobyt na Orfie przesiedzę w bazie!”
Zdawał sobie sprawę, że ktoś musi tu zostać, gdy i
A któż był najmniej potrzebny przy pracach na zewnątrz, jeśli nie oni właśnie, Ewa i Ted?
Spojrzał na Ewę. Siedziała nad jakimś atlasem zoologicznym. Wyglądało na to, że się zupełnie nie przejmuje pozostaniem w bazie. Zezłościło to Teda. Chciał-
by mieć w niej sprzymierzeńca, a tu masz! Ona wcale się nie pali do odkrywczych wypraw.
— No i zostawili nas. . . — powiedział niby do siebie, ale tak, by usłyszała.
Podniosła głowę i spojrzała na niego nieobecnym wzrokiem.
— Gryzie cię to? — spytała po chwili, wracając do książki. — Nie ma wyboru. Decyzja dowódcy. . . Najlepiej zrobisz, jeśli się czymś zajmiesz. Na przykład nauką.
— Mało było tego przez dziesięć lat? — spytał drwiąco. — I po co? Oni i tak nie uznają, że wiem wystarczająco dużo, by razem ze wszystkimi prowadzić samodzielną pracę naukową!
— Widocznie doszli do wniosku, że nie nadajemy się jeszcze do tych prac.
Musimy oswoić się z nowym otoczeniem, z pobytem na planecie. . .
29
— Siedząc w bazie?! — zaperzył się Ted. — Powi
— Nie pomyślałeś, że może. . . boją się o nas. Nasi rodzice. . . — powiedziała Ewa, wpatrując się w twarz chłopca.
— Przecież. . . — powiedział Ted — przecież byli na to przygotowani. Lecieli na spotkanie nowego i nieznanego. Musieli zdawać sobie sprawę, że i my będziemy mieli w tym swój udział!
— Na pewno o tym myśleli, ale to wcale nie wyklucza niepokoju. . . Jesteśmy przecież ich dziećmi!
— Ale i członkami załogi! — upierał się Ted. — Poza tym nie wydaje mi się, by czyhały tu na nas jakieś groźne niebezpieczeństwa!
— A znikanie samopasów?
— To nie ma nic wspólnego z niebezpieczeństwem dla ludzi — powiedział
Ted z przekonaniem — samopasy były zupełnie bezbro
— Ale ktoś musiał je uszkodzić lub. . . porwać.
— Dlaczego nie „coś”?
— Atros kazał uzbroić pełzaki. . .
— Na pewno z myślą o zwierzętach. Przeciwko rozumnym istotom nie użyłby broni. — Ted zapalał się coraz bardziej. — Pomyśl sama: jakie niebezpieczeństwo może nam grozić ze strony istot rozumnych, których zresztą, moim zdaniem, nie ma na tej planecie? Jeśli przyjmiemy, że są one prymitywne, na niższym szczeblu rozwoju, to poradzimy sobie z nimi bez trudu, nie używając broni; jeśli natomiast są wyżej od nas rozwinięte, to nie użyją siły przeciw nam. . .
— Żelazna logika! — uśmiechnęła się Ewa.
— No widzisz!
— Powiedziałam: żelazna. A żelazo, jak wiadomo, metal sztywny i. . . kruchy! Ty każde zagadnienie sprowadzasz do sztywnych regułek. Gdyby można było wszystko z góry przewidzieć, nasza wyprawa nie miałaby sensu ani celu.
Urodziłbyś się na Ziemi i może miałbyś zupełnie i
— Nieprawda! — zaprotestował ostro. — Na pewno interesowałyby mnie nauki ścisłe.
— Niekoniecznie. Mógłbyś na przykład grać na trąbce albo na gitarze, latać za dziewczynami. . .
— Za dziewczynami? — Ted szczerze się zdziwił. — Po co?
Zrobił przy tym taką minę, że Ewa parsknęła śmiechem.
— Nie wiem, po co — powiedziała — ale wiem, że na Ziemi chłopcy w twoim wieku interesują się. . . dziewczętami.
Spojrzał na nią podejrzliwie.
— Prowokacja? — spytał złośliwie, a ona zaczerwieniła się i schowała nos w książkę.
30
— Jeśli chodzi o rodziców i dowództwo — ciągnął Ted po chwili — to widzę tylko jeden sposób przekonania ich o naszych możliwościach: trzeba się czymś wykazać. Może wtedy zrozumieją, że jesteśmy już dostatecznie przygotowani do samodzielności. . .
Ewa nic nie odpowiedziała, może nawet nie słuchała, pogrążona w czytaniu.
Ted pokręcił się bez celu po radiokabinie, sprawdził aparaturę odbiorczą, a potem zasiadł przy lornecie. Urządzenie peryskopowe, umieszczone na szczycie kopuły dachowej, umożliwiało obserwację okolic bazy, aż po kraniec widnokręgu. Ted pobieżnie przepatrzył horyzont, ale wokół rozciągała się tylko monoto
ściutkie linie, nic nie zapowiada zmian pogody. Ted ziewnął. „Oto, jak można się nudzić na obcej, pełnej tajemnic planecie — pomyślał. — We wszystkich książ-
kach pisze się o nudzie kosmicznej. Ja wynalazłem nudę planetarną, ale to za mało, by zostać sławnym. — Zaśmiał się w duchu. — Żeby tak wyrwać się na wyprawę, wszystko jedno dokąd. Byle nie siedzieć na tej pustyni!”
Byłby znowu ziewnął, lecz zabrzęczał właśnie sygnał radiostacji. Ted zamknął
wizjer lornety, zeskoczył z wysokiego, obrotowego stołka i podszedł do mikrofonu.
— Tu baza, na odbiorze! — powiedział, wciskając w ucho miniaturową słuchawkę. Słuchał uważnie przez chwilę, kilka razy przytaknął, potem wyłuskał
z ucha słuchawkę i wrócił do lornety.
— Co tam nowego? — zagadnęła Ewa.
— Niedobrze — mruknął. — Tych dwóch automatów po prostu nie ma! Zniknęły!
Przelotnie spojrzał w wizjer lornety i natychmiast przywarł oczami do szkieł.
Poprawił ostrość, zwiększył zbliżenie. Uwagę jego zwróciły jakieś ciemniejsze od piasku plamki daleko, prawie na krańcu pola widzenia. Przyglądał się im uważnie.
— To chyba boloty! — powiedział głośno.
— Gdzie, pokaż! — zainteresowała się Ewa.
Ustąpił jej miejsca przy wizjerze.
— Tak, to na pewno one — powiedziała po chwili. — Szkoda, że nie możemy ich z bliska obejrzeć. . .
Teda nagle olśniło. Zaczął gorączkowo:
— Posłuchaj: tamte automaty zaginęły w pustyni. Jedynymi mieszkańcami pustyni są boloty. Jeśli to nie one porywają automaty, to może. . . Matka mówiła, że natrafili na ślady bolotów w okolicy, gdzie zaginęły samopasy. . . Gdybym tak pojechał pełzakiem i. . . sprowokował tych. . . porywaczy? Może boloty to takie ich bydło hodowlane? A nasze automaty traktują jak napastników?
— Głupstwa opowiadasz! Przecież wiesz, jak zachowują się samopasy wobec nieznanych ruchomych obiektów. Widzę, że zaczynasz wierzyć w tajemniczych 31
Orfitów!
— Jeśli nie istnieją, to nic mi nie grozi, a jeśli to oni, wyjaśnię zagadkę.
— Nie chcę, żebyś jechał! Nie mogę tu zostać sama.
— Boisz się?
— Nie o siebie.
— Nic mi się nie stanie. Pełzak ma miotacze. Ewa umilkła. Ted zakręcił się niepewnie po kabinie.
— Będziesz mnie miała w polu widzenia. Nie oddalą się zbytnio. Będę ci meldował przez radio o wszystkim. O co ci jeszcze chodzi?
Nie odpowiedziała, więc wyszedł i wrócił po chwili w skafandrze i hełmie.
— Wychodzę — powiedział.
Lampka na tablicy zasygnalizowała otwarcie śluzy. Ewa podeszła do iluminatora. Ted poprowadził szybko pełzak w kierunku, gdzie na horyzoncie znaczyły się nieliczne kępy suchej rośli
— Tu P-4, czy mnie słyszysz? — odezwał się głośnik.
— Słyszę cię dobrze, tu baza. Uważaj! — odpowiedziała szybko.
— Mam nadzieję, że mnie nie zjedzą! No, nie złość się już, Ewka!