Страница 8 из 42
To znaczy, na Ziemi ważyłby, bo na Deimosie nie ważył prawie nic. Otóż wła-
śnie ten przemiły grubas mi się przypomniał, gdy zobaczyłem te ociężałe stwory.
Zaproponowałem, by na jego cześć nazwać je bolotami. Dobra nazwa?
— Doskonała! — zaśmiał się Atros. — Należy się Bolotowi upamiętnienie na wieczne czasy. . . Postarajcie się zebrać jak najwięcej danych o tych. . . bolotach.
To będzie miało duże znaczenie.
Ted przysłuchiwał się tej rozmowie z drugiego końca kabiny łącznościowej, od pulpitu kontroli samopasów. Nie wiedział, jak wygląda parasol, a trylobita też nie widział. Nie potrafił sobie zatem wyobrazić bolota. Postanowił zapytać kogoś, co to jest parasol. . .
— Wydaje się nam — ciągnął Pollo — że boloty są roślinożerne. Stado, które napotkaliśmy, liczyło kilka sztuk. Nie próbowały nas atakować, nawet się nami nie zainteresowały. Z inteligencją u nich, zdaje się, nietęgo. Chciałem upolować jednego i zrobić sekcję, ale Igen się sprzeciwił; powiedział, że będzie na to czas później. Tai natomiast odgraża się, że potrafi zrobić pyszny befsztyk z bolota.
Ofertę, ma się rozumieć, odrzuciliśmy. . .
Ledwie zamilkł głos Polla, zabrzęczał wywoławczy sygnał grupy oceanicznej.
Zgłaszał się Max.
— Wyszliśmy z zanurzenia o sto kilometrów od wysepki, gdzie pozostawili-
śmy „Suma”. Za godzinę, gdy zbiorniki wypełnią się ciekłym tlenem, zanurzamy się z powrotem. Przekazuję dane oceaniczne.
Tu nastąpiła seria sygnałów kodu, tak szybka, że najwprawniejsze ucho nie potrafiłoby ich rozróżnić. Maszyna przyjęła je jednak bez mrugnięcia „magicz-nym okiem”, którego światło oznaczało: „Wszystko zrozumiano”.
— A teraz niespodzianka — podjął Max tak tajemniczo, że Atros, Ted i A
Atros zamyślił się. Max już dawno skończył, a dowódca trwał w upartym milczeniu. Potem, jakby zbudzony nagle, spojrzał na A
— No, teraz tylko brakuje, żeby łącznościowcy wystąpili z jakąś niespodzian-26
ką!
— Żałuję, ale nie możemy służyć rewelacjami — powiedziała, rozkładając ręce. — Od jutra zaczniemy nadawanie i nasłuch na krótszych pasmach. Może to da jakieś rezultaty. . .
— Nie martw się! — pocieszył A
Ted, który siedział tyłem do pulpitu sterującego automatami terenowymi, od-wrócił się i sięgnął do klucza sygnałowego.
Ręka zamarła mu w pół drogi. W szeregu światełek kontroli zwrotnej brakowało jednego.
— Czwórka nie odpowiada! — krzyknął. — Przed minutą było jeszcze wszystko w porządku.
Atros rzucił okiem na tablicę, a potem sięgnął po mikrofon.
— Edi Satt, do kabiny radiowej! — zawołał.
Edi przybiegł natychmiast. Kilkoma dotknięciami miernika sprawdził stan tablicy kontrolnej.
— Tu wszystko w porządku. Awaria musiała nastąpić w samym automacie.
— Nadajnik?
— Niemożliwe. Wszystkie obwody są dublowane, zasilanie również. . .
— Więc? — dopytywał się Atros niecierpliwie. Edi wyprostował się i spojrzał
na dowódcę.
— Wygląda na to — powiedział powoli — że automat został zniszczony, wy-
łączony lub. . .
Edi zamilkł, wpatrując się nieruchomo w tablicę. Bez słowa wyciągnął dłoń w jej kierunku.
— To już zupełnie wyklucza możliwość przypadku. . . — powiedział cicho.
W rzędzie światełek kontrolnych brakowało d w ó c h. . .
— Więc. . . coś albo ktoś. . . świadomie lub nie, poluje na nasze automaty? —
powiedział Atros, chwytając mikrofon. — Nie możemy dopuścić do zniszczenia następnych. Uwaga! Ogłaszam pogotowie pierwszego stopnia. Wszyscy do mnie.
W ciągu kilku minut kabina radiowa zapełniła się. Dowódca krótko wyjaśnił
przyczynę alarmu.
— Jeśli nie pośpieszymy tam natychmiast, możemy stracić resztę samopasów.
— Sądzisz, że to jakieś żywe istoty dobrały się do nich? — zagadnął Lon ostrożnie.
— Nic nie sądzę i nie zamierzam bawić się w zgadywanie. — Atros był nieco podenerwowany. — Przygotować pełzaki, za kwadrans wyruszamy śladem automatów. Ewa i Ted zostaną w bazie, tu najbezpieczniej. Nie wiadomo, jak długo potrwa ta wyprawa. Zaopatrzenie należy zabrać na trzy dni.
Gdy Ted usłyszał, że dowódca nakazał uzbroić pojazdy w miotacze, zupełnie stracił humor. Takie polowanie ma się odbyć bez niego! W bazie musiały pozostać 27
co najmniej dwie osoby, to jasne. — Ale dlaczego właśnie on?
— Ekspedycja karna? — zagadnął Edi dowódcę domyślnie.
— Nie pleć głupstw! — zgromił go Atros. — O żadnych działaniach zaczep-nych nie ma mowy. Nie przyjechaliśmy tu na podboje planet! Mamy tylko zabezpieczyć nasze automaty i zbadać przyczynę uszkodzeń.
Teraz do was — Atros zwrócił się do Teda. — Na czas naszej nieobecno-
ści dowodzisz bazą. W razie wątpliwości szukaj informacji w pamięci Centinu.
W ostateczności alarmuj pełną mocą nadajnika, będziemy na ciągłym nasłuchu.
Nie chciałbym jednak, byśmy musieli się z wami łączyć w czasie drogi, to wymaga rozwijania radiostacji. Myślę, że poradzicie sobie sami.
Nominacja pocieszyła trochę Teda.
— W porządku, dowódco! — powiedział przybierając tak poważną minę, że Ewa musiała się odwrócić, żeby nie parsknąć.
Kolumna pojazdów ruszyła na zachód, a Ted pogrążył się w lekturze instrukcji bezpieczeństwa. Tak się wczuł w swą rolę komendanta bazy, że mimo woli snuł
już marzenia o swych bohaterskich czynach. Niebezpieczeństwa wprawdzie na razie nie było widać, ale niewytłumaczone zamilknięcie samopasów dawało pole do domysłów i przypuszczeń.
Rozmyślania przerwała mu Ewa przypomnieniem o kolacji. Kolacja by-
ła zresztą umowna, bo wypadała akurat w połowie krótkiego orfijskiego dnia.
Względy zdrowotne nakazywały zachowanie dwudziestoczterogodzi
Kolację jedli w milczeniu. Ted z oczami utkwionymi w talerzu przeżywał dalej swe wspaniałe przygody.
Gdy w pewnej chwili podniósł wzrok znad nakrycia, dostrzegł obok talerza Ewy jakiś mały, włochaty kłębuszek.
— Co to jest? — spytał, wyciągając rękę, lecz Ewa ukryła w dłoni kosmatą kulkę.
— Maskotka. . . — powiedziała niechętnie, opuszczając oczy i przytulając do twarzy owo puchate „coś”.
— Pokaż! — nalegał Ted. — Przecież ci nie zabiorę!
Z wahaniem rozchyliła palce. To był maleńki, kudłaty pluszowy miś!
— Przedstaw się, misiu — powiedziała.
— Ojejej! — zaśmiał się Ted. — A ja myślałem, że już z tego wyrosłaś. . . Nie wiedziałem, że jeszcze masz zabawki.
— To moja jedyna prawdziwa zabawka. I
— Niewiele od tego czasu wydoroślałaś — zakpił Ted. — No, no! Zostawiono mnie w bazie z dziecięcą załogą!
28
— Powiedziałam ci, że to maskotka! — powiedziała Ewa urażona.
— Ale. . . do czego ona służy?
— Jak to: „do czego”? Po prostu: jest. A ponadto przynosi szczęście.
— Ty w to wierzysz?
— Maskotki przynoszą szczęście tylko tym, którzy w to wierzą. Zapytaj Maxa.
On ma świnkę przy kluczu do uruchamiania silników „Suma”. O nim chyba nie powiesz, że jest dzieci
— Dziwactwa. . . — mruknął Ted, wzruszając ramionami. — Jakiś tam kawa-
łek szmatki. . .