Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 45 из 46



– Chcemy odzyskać pieniądze, Francis – wtrąciła się Betsey. – Piętnaście milionów dolarów. Jeśli je nam oddasz, wyjdzie ci to na dobre. Nie dostaniesz lepszej oferty.

Francis zrobił drwiącą minę.

– Załóżmy na chwilę, że jestem tym waszym Supermózgiem. Nie wydaje wam się, że powinienem mieć opracowany genialny plan ucieczki? Chyba nie dałbym się złapać takim frajerom, jak wy, prawda?

Teraz ja się uśmiechnąłem.

– Ci „frajerzy” mogą cię zaskoczyć, Francis. Podejrzewam, że jesteś zdany na siebie. Szabo zaplanował również twoją ucieczkę? Wątpię.

Rozdział 120

– Otóż to – powiedział Francis o ton niżej niż przedtem. – Zawsze istniało minimalne niebezpieczeństwo, że mnie złapiecie. Wtedy skończyłbym w więzieniu, a to byłoby zupełnie nie do przyjęcia. Ale nie dojdzie do tego.

– Dojdzie – odparła z naciskiem Betsey.

Na wszelki wypadek sięgnąłem do kabury.

Nagle Francis rzucił się do szklanych drzwi na taras. Wiedziałem, że nie ma stamtąd wyjścia. Co on zamierzał?

– Stój! – krzyknąłem.

Betsey i ja jednocześnie wyciągnęliśmy broń, ale nie strzeliliśmy. Nie było powodu, żeby go zabijać. Popędziliśmy za nim przez drewniany taras na dachu.

Francis dobiegł do muru i zrobił coś, czego nigdy bym się nie spodziewał. Nawet gdybym służył w policji sto lat.

Skoczył głową w dół z piątego piętra! Musiał skręcić kark. Nie miał prawa przeżyć.

– Nie wierzę! – wrzasnęła Betsey, kiedy zatrzymaliśmy się na krawędzi dachu i spojrzeliśmy w dół.

Ja też nie wierzyłem własnym oczom. Francis skoczył do basenu! Wynurzył się i szybko popłynął do brzegu.

Nie miałem wyboru i nie zawahałem się. Skoczyłem za nim.

Betsey też. Pół kroku za mną.

Spadaliśmy z krzykiem jak kule armatnie.

Uderzyłem w wodę plecami. Poczułem się tak, jakby przestawiły mi się wnętrzności.

Wylądowałem twardo na dnie, ale zaraz wydostałem się na powierzchnię. Popłynąłem szybko do brzegu. Próbowałem coś zobaczyć i jasno myśleć.

Wygramoliłem się z basenu. Francis uciekał do jednego z sąsiednich kondominiów. Otrząsał się jak kaczka.

Popędziliśmy za nim. Mokre buty piszczały i chlupała w nich woda. Ale nic nie było ważne oprócz tego, że musimy go dorwać.

Francis przyspieszył. Ja też. Podejrzewałem, że niedaleko ma samochód. Może nawet łódź w pobliskim porcie.

Przebierałem nogami jak wariat, ale niewiele zmniejszyłem dystans. Francis biegł boso, a mimo to szybciej ode mnie.

Obejrzał się i zobaczył nas. Kiedy z powrotem odwrócił głowę, wszystko się zmieniło.

Na parkingu przed nim stali trzej agenci FBI. Celowali w niego z pistoletów. Krzyczeli, żeby stanął.

Francis zatrzymał się. Znów się obejrzał, potem popatrzył na agentów. Nagle sięgnął do kieszeni spodenek.

– Nie! – krzyknąłem.

Ale nie wyciągnął broni, tylko przezroczystą buteleczkę. Przyłożył ją do ust.

Nagle chwycił się za gardło. Oczy wyszły mu na wierzch i opadł na kolana.

– Otruł się – wychrypiała Betsey. – Mój Boże, Alex!

Wtem Francis poderwał się z chodnika. Patrzyliśmy ze zgrozą, jak miota się po parkingu i wymachuje rękami w jakimś obłąkańczym tańcu. Z ust ciekła mu piana. Wreszcie walnął twarzą w srebrzystego, terenowego mercedesa. Krew trysnęła na karoserię.

Zaczął do nas wrzeszczeć, próbował nam coś powiedzieć, ale tylko bełkotał gardłowo. Krew ściekała mu z nosa. Skręcał się i podrygiwał.

Na parkingu przybywało agentów i gapiów. Nie mogliśmy pomóc Francisowi. Zabijał ludzi, niektórych otruł. Zamordował dwóch agentów FBI. Teraz patrzyliśmy, jak sam umiera straszną śmiercią. Trwało to bardzo długo.

W końcu upadł i uderzył głową w chodnik. Drgawki powoli ustawały. Coś charczał.

Kucnąłem przy nim.

– Gdzie jest agent Michael Doud? – zapytałem błagalnie. – Powiedz nam, na litość boską.

Francis spojrzał na mnie i wykrztusił ostatnie słowa, jakie chciałbym usłyszeć.



– Macie nie tego faceta.

Potem umarł.

Epilog

Rozdział 121

Minęły trzy tygodnie i moje życie mniej więcej wróciło do normy. Ale nie było dnia, żebym nie myślał o rzuceniu pracy w policji. Nie wiedziałem, czy chodziło o sprawę Supermózga, czy skumulowały się przeżycia z wcześniejszych śledztw, ale miałem tego dosyć.

Większość z piętnastu milionów Francisa przepadła bez śladu. Wszyscy w FBI dostawali szału. Betsey poświęcała cały swój czas na szukanie pieniędzy. Znów pracowała w weekendy i rzadko się widywaliśmy. Chyba przewidziała to na Florydzie, kiedy powiedziała: „Będę za tobą strasznie tęsknić”.

Tego wieczoru babcia mocno mi się naraziła. To przez nią tkwiliśmy z Sampsonem w Pierwszym Kościele Baptystów na Czwartej ulicy, niedaleko mojego domu.

Wokół nas łkały kobiety i mężczyźni. Pastor i jego żona przekonywali ludzi, że takie oczyszczenie wyjdzie im na dobre. Trzeba wyrzucić z siebie złość, strach i i

– Należy nam się coś wyjątkowego od babci za ten jej numer – szepnął mi do ucha Sampson.

Uśmiechnąłem się. Zupełnie nie rozumiał tej kobiety. A poznał ją, mając dziesięć lat.

– Nie licz na to – odrzekłem. – Uważa, że to my jesteśmy jej coś wi

– Ma rację, stary. Ale dzisiaj spłacimy kupę starych długów.

– Wygłaszasz kazanie do chóru – zauważyłem.

– Chór nie słucha, bo płacze – zachichotał. – Prawdziwy wieczór chusteczek do nosa.

Staliśmy ściśnięci między dwiema kobietami. Szlochały i wykrzykiwały modlitwy. Takie specjalne nabożeństwa były ostatnio coraz popularniejsze w Waszyngtonie. Nazywano je „Przykro mi, siostro”. Mężczyźni składali w kościołach hołd kobietom za wszystkie krzywdy fizyczne i moralne, których doznawały.

Moja sąsiadka nagle mnie objęła.

– To ładnie z twojej strony, że przyszedłeś – oświadczyła, przekrzykując hałas. – Dobry z ciebie człowiek, Alex. Jak rzadko który.

– I w tym mój problem – mruknąłem pod nosem, po czym dodałem głośniej: – Przykro mi, siostro. Ty też jesteś dobrą kobietą. I miłą.

Przycisnęła mnie mocniej. Widywałem ją w naszej okolicy. Nazywała się Terri Rashad. Była atrakcyjna, dumna i wesoła. Trochę po trzydziestce.

– Przykro mi, siostro – powiedział Sampson do swojej sąsiadki.

– I powi

Sampson szturchnął mnie.

– Duże przeżycie – szepnął swoim basem. – Może babcia miała rację, że kazała nam tu przyjść.

– Wiedziała, co robi. Ona ma zawsze rację. To osiemdziesięcioletnia Oprah Winfrey.

Śpiewy, okrzyki i łkania nasiliły się.

– Co w ogóle słychać? – zapytał Sampson.

Zastanowiłem się.

– Tęsknię za Christine. Ale cieszymy się, że mały jest z nami. Babcia mówi, że ją odmładza. Ożywia nasz dom. Od rana do wieczora. Uważa nas za swój personel.

W końcu czerwca Christine wyjechała do Seattle. Wreszcie zdradziła mi, dokąd się przeprowadza. Pojechałem do Mitchellville, żeby się pożegnać. Jej nowy samochód terenowy był załadowany po dach. Objęła mnie i rozpłakała się.

– Może kiedyś… – szepnęła.

Może.

Ale teraz była w stanie Waszyngton, a ja w moim dzielnicowym kościele baptystów. Podejrzewałem, że babcia chciała mi tu zorganizować randkę. Tak mnie to rozbawiło, że się roześmiałem.

– Nie żal ci sióstr, Alex? – zapytał Sampson. Zaczynał za dużo gadać.

Zerknąłem na niego, potem się rozejrzałem.

– Oczywiście, że tak. Zobacz, ilu tu porządnych ludzi. Starają się, jak mogą. Chcą być tylko trochę kochani od czasu do czasu.

– To nic złego – odparł i objął mnie mocno ramieniem.

– Na pewno nie. Po prostu starajmy się, jak najlepiej umiemy.