Страница 28 из 46
Rozdział 73
Betsey Cavalierre podeszła do mnie zaraz po naradzie.
– Nie chcę ci się podlizywać, ale zgadzam się z tobą – powiedziała. – On chyba rzeczywiście w coś z nami gra. Może nawet wystawił nam Mitchella Branda.
– Możliwe – przyznałem. – Pozornie to wszystko jest bez sensu. Ale facet ma niezwykle wysokie mniemanie o sobie i lubi współzawodnictwo. I na razie tylko tyle o nim wiemy.
– Zrelaksujmy się dzisiaj trochę, Alex. Chodźmy się napić. Chcę z tobą pogadać. Obiecuję, że nie będę ględzić o Supermózgu.
Przygryzłem wargi.
– Muszę wracać do domu, Betsey. Wczoraj odebrałem ze szpitala moją małą Ja
Uśmiechnęła się uprzejmie.
– Rozumiem cię. Nie ma sprawy. To ten mój szósty zmysł. Ciągle mi podpowiada, że potrzebujesz z kimś pogadać. Wracaj do domu. Ja mam tu jeszcze co robić. Aha, jutro lecimy do Hartford. Chcemy przesłuchać byłych i obecnych pracowników MetroHartford. Powinieneś polecieć z nami. To ważne. Startujemy około ósmej z lotniska Bolling.
– Dobrze, przyjadę. Jakoś dopadniemy Supermózga. Jeśli wystawił nam Mitchella Branda, popełnił pierwszy błąd. To znaczy, że ryzykuje, chociaż nie musi.
Pojechałem do domu i zjadłem z rodziną fantastyczną kolację. Tego wieczoru na pewno najlepszą w Waszyngtonie. Babcia upiekła indyka. Robi to co kilka miesięcy. Mówi, że prawidłowo przyrządzony indyk jest za dobry, żeby jeść go tylko dwa razy do roku, w Boże Narodzenie i Święto Dziękczynienia.
– Widziałeś to, Alex? – zapytała i wręczyła mi wycinek z „Washington Post”. Rada Praw Dziecka opublikowała listę najlepszych i najgorszych miejsc do wychowywania dzieci. Waszyngton był na samym końcu.
– Widziałem – odparłem. Nie mogłem się powstrzymać od drobnej uwagi. – Teraz wiesz, dlaczego zarywam tyle nocy. Próbuję zrobić porządek w naszej stolicy.
Babcia spojrzała mi prosto w oczy.
– I nie wychodzi ci to, chłopcze – powiedziała.
Cóż za ironia losu. W tym dniu tygodnia zawsze mieliśmy wieczorem lekcję boksu. Ja
– Chcesz, żebym też wylądował w szpitalu.
– Błąd – odparowała Ja
Więc zeszliśmy do piwnicy i skoncentrowaliśmy się na podstawach, czyli pracy nóg. Pokazałem nawet dzieciom, jak Ali wykołował So
– To lekcja boksu czy historii starożytnej? – zapytał w końcu Damon z lekką nutą pretensji w głosie.
– Dwa w jednym! – zawołała zachwycona Ja
Znów była sobą.
Kiedy dzieci poszły spać, zadzwoniłem do Christine. Znów usłyszałem tylko automatyczną sekretarkę; nie podnosiła słuchawki. Poczułem się, jakbym dostał nożem między żebra. Wiedziałem, że moje życie musi toczyć się dalej, ale ciągle miałem nadzieję, że namówię ją do zmiany decyzji. Ale jak to było możliwe, skoro nie chciała ze mną rozmawiać? Nie pozwalała mi nawet mówić do małego Aleksa. Strasznie za nim tęskniłem.
Skończyłem przy pianinie. Przypomniało mi to, że galaretka jest potrawą, która lubi przywierać do białego chleba, dziecięcych buzi i klawiszy.
Wytarłem je stara
Rozdział 74
Następnego ranka przyjechałem do wojskowej bazy lotniczej Bolling w Anacostii za dziesięć ósma. Betsey Cavalierre, James Walsh i dwaj i
O dziewiątej trzydzieści wylądowaliśmy w śródmiejskiej centrali MetroHartford. Po wejściu do budynku odniosłem wrażenie, że celowo zaprojektowano go tak, żeby wzbudzał zaufanie, może nawet zachwyt. Bardzo wysoki hol, wszędzie szkło, posadzka jak czarne lustro, na ścianach ogromne dzieła sztuki nowoczesnej. Co i
Przesłuchałem dwadzieścia osiem osób. Niewiele z nich miało poczucie humoru. Jakby dewizą MetroHartford było „Z czego tu się śmiać?” Większość nie lubiła ryzyka. Kilka razy usłyszałem, że „ostrożności nigdy za wiele”.
Najbardziej intrygująca okazała się ostatnia rozmowa. Kobieta nazywała się Hildie Rader. Umierałem z nudów, ale jej pierwsze zdanie ożywiło mnie natychmiast.
– Chyba spotkałam jednego z porywaczy. Tutaj, w centrum Hartford. Był tak blisko mnie, jak pan teraz.
Rozdział 75
Starałem się nie okazywać mego zaskoczenia.
– A dlaczego nikomu pani o tym nie powiedziała? – zapytałem.
– Zadzwoniłam pod numer „gorącej linii”, którą założyła firma. Rozmawiali ze mną jacyś idioci. Nikt nie potraktował mnie poważnie.
– Zamieniam się w słuch, Hildie – oznajmiłem.
Hildie Rader była dużą kobietą o ładnym, szczerym uśmiechu. Miała czterdzieści dwa lata i kiedyś pracowała tu jako sekretarka. Już nie była zatrudniona w MetroHartford i może dlatego nikt jej jeszcze nie przesłuchał. Zwolnili ją z firmy dwa razy. Najpierw podczas jednej z okresowych redukcji personelu. Po dwóch latach przyjęli ją z powrotem. Ale trzy miesiące temu dostała wymówienie z powodu „złej chemii” z szefem, jak to określiła. Jej dyrektor nazywał się Louis Fincher i jego żona znalazła się w porwanym autokarze.
– Niech pani opowie o tym mężczyźnie, którego pani spotkała – zachęciłem, kiedy skończyła mówić.
Przyjrzała mi się podejrzliwie.
– A dostanę za to jakieś pieniądze? Wie pan, jestem bez pracy.
– Firma wyznaczyła nagrodę za informacje o porywaczach.
Roześmiała się i pokręciła głową.
– To długo potrwa. A poza tym, czy można im ufać?
Nie mogłem zaprzeczyć temu, co powiedziała. Czekałem, aż pozbiera myśli. Wyczułem, że zastanawia się, ile mi powiedzieć.
– Poznałam go w barze Toma Qui
– Nie bała się go pani? – zapytałem.
– U Toma Qui
Skończyłem notować i skinąłem głową.
– Później już go pani nie widziała?
Hildie Rader pokręciła głową i zmrużyła oczy.
– Nie, ale słyszałam o nim. Przyjaźnię się z Liz Becton. Jest jedną z sekretarek prezesa Doonera. To on rządzi w MetroHartford.