Страница 103 из 106
– Genetico wynajęło specjalną firmę do obsługi konferencji – oznajmił Berrington, kiedy jechali windą. – Nasz własny dział promocji nigdy nie zajmował się czymś tak dużym.
W drodze do Sali Regencyjnej przejęła ich elegancko uczesana kobieta w czarnym kostiumie.
– Jestem Caren Beamish z Total Communications. Zapraszam panów do sali dla VIP-ów – oświadczyła raźnym tonem, wprowadzając ich do małego pokoju, gdzie podano zakąski i napoje.
Steve był lekko poirytowany; chętnie zapoznałby się z rozkładem sali konferencyjnej. Ale nie miało to w gruncie rzeczy większego znaczenia. Najważniejsze było, żeby aż do pojawienia się Jea
W salce dla VIP-ów było już sześć albo siedem osób, wśród nich Proust i Barek. Proustowi towarzyszył muskularny młody mężczyzna w czarnym garniturze, wyglądający na ochroniarza. Berrington przedstawił Steve'a Michaelowi Madiganowi, dyrektorowi Landsma
Caren Beamish klasnęła w dłonie, żeby zwrócić ich uwagę.
– Czy jesteśmy gotowi, proszę panów? – Obecni pokiwali głowami. – W takim razie proszę wszystkich, którzy nie zasiądą na podium, o zajęcie miejsc na sali.
Nareszcie. Udało się. Już po wszystkim.
– Do widzenia, świat się zmienia – powiedział Berrington, spoglądając z oczekiwaniem na Steve'a.
– Do widzenia – odparł Steve.
Berrington skrzywił się.
– Co to znaczy „do widzenia”? Dokończ to!
Steve poczuł, jak przechodzi go dreszcz. Nie miał pojęcia, o co mu chodzi. Wyglądało to na jakąś rymowankę w rodzaju „dobranoc, pchły na noc”, ale znaną tylko im obu. Na pewno była na to jakaś odpowiedź i na pewno nie były nią „karaluchy do poduchy”. Co ma, do diabła, powiedzieć? Konferencja już się zaczynała – zabrakło mu tylko kilku sekund!
Berrington wlepił w niego wzrok i zmarszczył brwi.
Pot wystąpił Steve'owi na czoło.
– Nie mogłeś tego zapomnieć – stwierdził Berrington. W jego oczach pojawiło się podejrzenie.
– Oczywiście, że nie zapomniałem – odparł szybko Steve… zbyt szybko, ponieważ uświadomił sobie, że teraz musi podać odpowiedź.
Przysłuchiwał im się senator Proust.
– Więc dokończ to – powtórzył Berrington i Steve zobaczył, że rzuca szybkie spojrzenie ochroniarzowi Prousta, który przybrał czujną postawę.
– Kup mi wózek do jeżdżenia – rzucił zdesperowany Steve.
Przez chwilę trwała cisza.
– To ci się udało – stwierdził w końcu Berrington i wybuchnął śmiechem.
Steve odetchnął z ulgą. Na tym widocznie polegała cała zabawa; za każdym razem trzeba było wymyślać nową odpowiedź. Żeby nie pokazać, ile go to kosztowało, odwrócił się na bok.
– Zaczynamy, proszę panów – zawołała organizatorka.
– Tędy – powiedział do Steve'a senator Proust. – Nie chcesz chyba wyjść prosto na scenę, mój chłopcze.
Otworzył przed nim drzwi i Steve ruszył przodem. Znalazł się w łazience.
– Nie, to jest… – wykrztusił, odwracając się. Tuż za jego plecami stał ochroniarz Prousta. Zanim Steve zorientował się, co się dzieje, facet założył mu bolesnego półnelsona.
– Piśnij tylko, a połamię ci ręce – szepnął mu do ucha.
Berrington wkroczył do łazienki zaraz za ochroniarzem. Jim Proust również wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Ochroniarz trzymał chłopaka w silnym uścisku. Berrington kipiał z wściekłości.
– Ty śmieciu – syknął. – Którym z nich jesteś? Pewnie Stevenem Loganem.
Chłopak próbował dalej udawać.
– Co ty wyprawiasz, tato?
– Daj sobie spokój, gra jest skończona. Gdzie jest mój syn?
Chłopak nie odpowiadał.
– Co tu się, do cholery, dzieje, Berry? – zapytał Jim.
Berrington z trudem się opanował.
– To nie jest Harvey – warknął. – To któryś z pozostałych, prawdopodobnie Steve Logan. Musiał go udawać co najmniej od wczoraj wieczorem. Harveya pewnie gdzieś zamknęli.
Jim pobladł.
– To znaczy, że to, co powiedział nam o intencjach Jea
Berrington pokiwał ponuro głową.
– Ferrami chce prawdopodobnie wyciąć nam jakiś numer podczas konferencji – stwierdził.
– Kurwa, tylko nie na oczach kamer – jęknął Proust.
– To właśnie zrobiłbym na jej miejscu. Ty nie?
Proust przez chwilę się zastanawiał.
– Czy Madigan zachowa zimną krew?
Berrington potrząsnął głową.
– Nie potrafię tego przewidzieć. Wycofując się w ostatniej chwili z transakcji, wyjdzie na głupca. Z drugiej strony postąpi jeszcze głupiej, płacąc sto osiemdziesiąt milionów dolarów za firmę, która może zostać oskubana co do centa przez poszkodowanych. Nie wiadomo, co zrobi.
– Musimy odnaleźć Jea
– Mogła się zameldować w hotelu. – Berrington podniósł słuchawkę telefonu zamontowanego w łazience. – Mówi profesor Berrington Jones z konferencji Genetico w Sali Regencyjnej – powiedział swoim najbardziej autorytatywnym tonem. – Czekamy na doktor Ferrami. W którym pokoju się zameldowała?
– Przykro mi, ale nie wolno nam podawać numerów pokojów, panie profesorze. Czy chce pan, żebym pana połączyła? – dodała recepcjonistka, uprzedzając wybuch Berringtona.
– Tak, oczywiście. – Usłyszał w słuchawce sygnał. Po dłuższej chwili telefon odebrał starszy mężczyzna. – Pańskie pranie jest już gotowe, panie Blenkinsop – zaimprowizował Berrington.
– Nie oddawałem niczego do prania.
– Bardzo pana przepraszam… który zajmuje pan pokój? – Berrington wstrzymał oddech.
– Osiemset dwadzieścia jeden.
– Myślałem, że połączyłem się z osiemset dwanaście. Proszę wybaczyć.
– Nic się nie stało.
Berrington odłożył słuchawkę.
– Są w pokoju osiemset dwadzieścia jeden – oznajmił podekscytowany. – Założę się, że Harvey też tam jest.
– Zaraz ma się zacząć konferencja – przypomniał Proust.
– Nie wiem, czy nie jest już za późno. – Berrington wahał się. Nie chciał opóźnić ani o jedną sekundę podpisania umowy, ale musiał zarazem zapobiec temu, co planowała Jea
– W porządku.
Berrington spojrzał na Steve'a.
– Wolałbym zabrać ze sobą twojego ochroniarza, ale nie możemy wypuścić Logana.
– To żaden problem, proszę pana – wtrącił się facet. – Mogę go przykuć do rury.
– Bardzo dobrze. Zrób to.
Berrington i Proust wrócili do pokoju dla VIP-ów. Madigan posłał im pytające spojrzenie.
– Coś nie w porządku, panowie?
– Drobny problem natury porządkowej, Mikę – odparł Proust. – Zajmie się nim Berrington, a my w tym czasie możemy odczytać komunikat.
Madigan nie wydawał się tym usatysfakcjonowany.
– Problem natury porządkowej?
– W hotelu jest Jean Ferrami, kobieta, którą w zeszłym tygodniu wyrzuciłem z pracy – wyjaśnił Berrington. – Może nam wyciąć jakiś numer. Uprzedzę, żeby jej nie wpuszczali.
To wystarczyło Madiganowi.
– Dobrze, załatw to – powiedział.
Madigan, Barek i Proust przeszli do sali konferencyjnej, a Berrington i ochroniarz, który wyłonił się tymczasem z łazienki, ruszyli szybkim krokiem do windy. Berringtona dręczyły złe przeczucia. Nie był człowiekiem czynu – nigdy nim nie był. Batalie, do których przywykł, rozgrywały się na forum uniwersyteckich komisji. Miał nadzieję, że nie będzie musiał się bić na pięści.
Wjechali na ósme piętro i pobiegli truchtem do pokoju osiemset dwadzieścia jeden. Berrington zastukał do drzwi.