Страница 35 из 54
Zastanawiałam się przez chwilę.
– Nie widzę wytłumaczenia. Chyba że wyjątkowo ktoś wysłał coś, list na przykład, i doszedł do wniosku, że się strasznie wygłupił… ja wiem? Oświadczył mi się albo co… I czatował na listonosza, żeby to wycofać. Ukradł ze skrzynki.
– Ale to by chyba ukradł tylko swój list, a nie całą resztę?
– Może się śpieszył. Nie zgadnę, pies go trącał.
– A może to ten, co się ciągle o panią pyta?
– Jaki ten…?
– No ten, z wadą wymowy. Już ze cztery razy dzwonił, gdzie pani jest i tak dalej. Dałem mu komórkę, nie dzwonił do pani?
– Nie wiem. W każdym razie nie dzwonił nikt z wadą wymowy. Ale mogłam nie zwrócić uwagi, bo jak ktoś dzwoni i mówi do mnie „Zygmunt…?”, nie rozpamiętuję takich rzeczy, mówię, że nie Zygmunt i cześć. Albo „poproszę Bożenkę”, a skąd ja mu wezmę Bożenkę…?
– To co mam mówić, jak znów zadzwoni?
– Najlepiej daj mu numer pana Tadeusza. Mam w końcu plenipotenta czy nie?
Ledwo Tadzio wyszedł, pojawił się Górski. Ściśle biorąc, minęli się w furtce, dzięki czemu nie musiałam zakradać się na czworakach do własnego przedpokoju.
Znów usiedliśmy w salonie, z tym że Górskiemu czym prędzej dostarczyłam herbaty.
No i dowiedziałam się o rezultatach babskiego gadania.
Inspektor Rijkeveegeen okazał się, mimo wszystko, lepszy niż Małga Kuźmińska, być może dysponował szerszym zakresem wiedzy. W mgnieniu oka połapał wszystkie dziewczyny, z Malwiną Dwernik w Egipcie włącznie. Zdaje się, że przesłuchanie jej zostało przeprowadzone w samolocie.
Efekty wszystkich rozmów dobiły go ostatecznie. Jak miał trzech podejrzanych, tak mu tych trzech podejrzanych pozostało, bo każdy z nich dowiedział się o samochodzie Ewy Thompkins w garażu Marcela Lapointe od jakiejś blisko zaprzyjaźnionej damy. Mogli, oczywiście, nie zwracać uwagi na głupie plotki, ale zwracania albo niezwracania uwagi nie ma sposobu udowodnić. Niemniej jednak Friedrich de Roos zachwiał się na swoim pierwszym miejscu, ponieważ w parze z mecenasem Meierem van Veen wystąpiła drobna komplikacja.
Otóż Natalia Sterner, szkolna koleżanka Małgi Kuźmińskiej, żadnego van Veena nie znała, znała za to Gerharda Thorna, czarującego Szweda. Natalia Sterner, za panieńskich czasów Gomorek, już w szkolnych czasach miała na swoim punkcie lekkiego hopla. Kto jej to wmówił i kiedy, nie wiadomo, ale żyła w przeświadczeniu, że jako kobieta, nie prezentuje sobą nic interesującego. Nikt jej nigdy nie będzie chciał, nikt na nią nie poleci, w nikim nie wzbudzi żadnych pożądań ani w ogóle myśli erotycznych. Dręczyła się tym i gryzła przez całe lata, co nie miało najmniejszego sensu, bo była bardzo ładną dziewczyną. Tyle że może nieco sztywną, trochę nieśmiałą, pełną rezerwy, która dość wyraźnie odbijała od ogólnej agresywności i drapieżności płci pięknej.
Małżonek, pan Sterner, posiadał temperament przeciętny, daleki od, powiedzmy, hiszpańskiego ognia, i obsesji młodej żony nie ukrócił. Znalazł się za to ktoś tam…
Kolejnych adoratorów, dziko lecących na Natalię, nie byłam w stanie zapamiętać. Oszołomiona nagle powodzeniem, jęła utwierdzać się w wierze we własną atrakcyjność, domagając się, rzecz jasna, potwierdzenia jej czynem. Wykazała dość taktu i umiaru, żeby nie zyskać opinii nimfomanki, ale subtelnie odpracowała tych gachów zatrzęsienie. Sumie
Wśród tego grona znalazł się Gerhard Thorn, zakotwiczony przy niej na dłużej. Przyjeżdżał, bywał, spotykali się, oprócz upodobania łóżkowego zakwitła między nimi przyjaźń, no i teraz ujawniło się coś dziwnego. Wszystkie przesłuchiwane osoby Rijkeveegeen twardo uszczęśliwiał wizerunkami znajomych Neeltje, Natalię Sterner również i oto, ujrzawszy oblicze mecenasa Meiera van Veen, bez namysłu wykrzyknęła, że to przecież właśnie on! Gerhard Thorn!
Z czego wynikło, że Meier van Veen istnieje w dwóch osobach. Na liście podejrzanych niemal przebił Friedricha.
Inspektor Rijkeveegeen działał spokojnie, bez wulkanicznych wybuchów, najpierw postanowił pogadać z Meierem, a potem ewentualnie doprowadzić do konfrontacji. Już pierwszy punkt programu musiał chwilowo poczekać na realizację, bo mecenasa diabli nosili po świecie w interesach, a Rijkeveegeen nie zamierzał rozsyłać za nim listów gończych. Górski u mnie pił herbatę, inspektor zaś czekał razem ze swoim punktem.
Informacja o rozdwojeniu pana mecenasa zaciekawiła mnie nad wyraz, bo to już był drugi, najpierw Marcel Ewy, teraz adwokat Neeltje, co za urodzaj jakiś…? Tak im tam łatwo o fałszywe dokumenty?
Znów wpatrywałam się w podobizny bardziej i mniej podejrzanych z takim natężeniem, że w końcu wszyscy zaczęli mi się wydawać znajomi. Brak twarzy, zapamiętanej z parkingu w Zwolle, irytował mnie i niepokoił, jak oni, do groma ciężkiego, prowadzą to całe śledztwo, skoro tylu różnych nałapali, a tego jednego nie…?!
– Tak samo wygląda, a inaczej się nazywa – powiedziałam, rozdrażniona. – Sobowtór…? Tak samo się nazywa, a inaczej wygląda. Różnie się nazywa i różnie wygląda. To kogo szukacie, agenta o stu twarzach? Kłaki, broda, wąsy… o, tu jeden wąsaty, jeden brodaty, niech zgoli tę brodę!
– Zaraz, zaraz – zainteresował się Górski. – Jak pani powiedziała? Różnie się nazywa i różnie wygląda… To chyba jedyne wytłumaczenie, możliwości plastyczne są obecnie wręcz nieograniczone! Nawet oczy, szkła kontaktowe, już i uszy do niczego, można powiększyć, inaczej ukształtować… no, zmniejszyć się nie da. Może z natury ma nieduże. No, nie zazdroszczę Holendrom!
– Ja też nie. Ale szukają z uporem, niech pan popatrzy, już tyle czasu, przeszło dwa miesiące! A trup tylko jeden, i to nawet nie jakiś tam prezydent, tylko zwykła baba. Co oni tacy gorliwi?
– Szmal – odparł Górski krótko i treściwie. – Duża forsa. Poszkodowani naciskają i nie popuszczą. A pani…?
– Co ja?
– Nikt koło pani nie chodził? Nikt się nie czepiał?
Pokiwałam głową z politowaniem.
– Czepiają się bez przerwy, przyjeżdżają z ziemią i drewnem, ale to normalne o tej porze roku. I nakłaniają mnie do nabycia obrazów i dywanów, do założenia sobie telewizji, nie wiem czego tam jeszcze, i ciężko ich przekonać, że albo mam, albo nie chcę. Ukrywam się przed nimi.
– Bardzo słusznie. Zdaje się, że pani wyjeżdża?
– Jak zwykle. Morski klimat mi potrzebny.
– Niech pani nie rozgłasza, dokąd pani jedzie.
– I tak wszyscy wiedzą. A…! – przypomniałam sobie nagle. – Jakiś pacan ostatnio nęka Tadzia telefonami i uparcie o mnie pyta. Ale to też dosyć normalne… A…! I korespondencję ze skrzynki listowej ktoś podwędził. To już rzadszy wypadek.
Górski przypiął się do telefonów i korespondencji i musiałam mu powtórzyć wszystko, co usłyszałam od Tadzia. Nie skomentował opowieści, tylko westchnął ciężko.
– Cokolwiek dziwnego by się pani przytrafiło, uprzejmie proszę o telefon. Natychmiast. Chociaż, jeśli on zmienia twarz, możliwe, że… Ale nie, lepiej na zimne podmuchać!
Pomyślałam, że lada chwila na bałtyckiej plaży zimne będzie dmuchało na mnie, nie chciało mi się jednak z nim sprzeczać. I tak przecież nie będę padała w objęcia każdemu obcemu chłopu za furtką.
Górski poszedł, zostawiając mi zdjęcia. Przez chwilę był spokój.
Po czym zadzwoniła moja siostrzenica, Małgosia.
– Jesteś w domu? To ja chyba przyjadę, Witek mnie podrzuci, bo ja się nie znam, ale to nie na telefon rozmowa…
Zaniepokoiłam się, ilekroć bowiem ktoś z młodszego pokolenia, z moimi dziećmi na czele, mówił: „Muszę z tobą poważnie porozmawiać” dreszcze mi po plecach latały. Moje dzieci zresztą twierdziły, że mają ten sam objaw, o ile straszne słowa wypowie mamunia. Małgosia wprawdzie nie była moją córką, ale dość ściśle należała do rodziny.
Mogłam otworzyć furtkę bez skradania się, bo samochód Witka, mimo panujących już wokół ciemności, rzucał się w oczy.
– Nic się nie stało – uspokoiła mnie na wstępie, zanim jeszcze zdążyła wejść w głąb domu i usiąść – tylko jakaś głupota mi się nie podoba. Witek też nie wie, o co chodzi, więc niech siedzi i słucha.