Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 31 из 54

Wzrok. Obraz. Wszelkie moje myślenie przez całe życie składało się z obrazów, umykały mi rozmaite wrażenia z dźwiękami na czele, obraz trwał w najgłębszych zakamarkach pamięci. Musiało jeszcze coś być…

Straciłam z oczu własne mieszkanie i koty za szybą, widziałam zadeszczony, mroczny parking w Zwolle, twarz faceta, oświetloną bardziej od dołu niż od góry, przystojną, męską… Nie, twarz to za mało, czy nie mignęła mi w oczach jego sylwetka…? Odszedł od razu. Czy na pewno nie spojrzałam za nim, nie zdając sobie z tego sprawy…? Bo niby dlaczego błysnęła mi ta myśl o poderwaniu…?

Górski patrzył we mnie jak w obraz święty.

– Strasznie grubo to powiem i wręcz ordynarnie – rzekłam z wahaniem. – A to cienkie i maciupcie takie, że pod mikroskopem nie uświadczysz. Mam wrażenie… nie, mam cień wrażenia, że dostrzegłam go chyba jakoś w całości. Prawie się z nim zderzyłam, zderza się pan wtedy, kiedy pan nie widzi przeszkody, nie? Ale ja zderzyłam się PRAWIE, z czego wynika, że zobaczyłam go PRZED zderzeniem. Jak pan myśli, ile to mogło być czasu? Jedna tysięczna sekundy? Czy nie odwróciłam głowy, mówiąc „przepraszam”? Uważam, że nie, ale nie dam się zabić za to, że dobrze uważam, bo może źle…?

– I…? – powiedział Górski ze straszliwym naciskiem i dziką chciwością.

– I mam ten cień wrażenia, że została mi… nie w żadnej pamięci, tylko na dnie doznań wzrokowych… jego sylwetka. Cała, znaczy, figura, rozumie pan. Człowiek w całości. Wydaje się to niemożliwe, bo dużo pan widzi w całości, patrząc z bliska na szczegół, a mimo to, on był chyba do kogoś podobny. I niech pan nie robi sobie żadnych nadziei, bez wygłupów, ja nawet nie jestem pewna, czy sobie tego w tej chwili nie wymyśliłam, a już z pewnością nie zgadnę, jakie podobieństwo może wchodzić w rachubę, Dawid z tą swoją procą, Herkules Polikleta… nie, na żadnego z nich bym nie poleciała… już prędzej Apollo Belwederski, ale to też nie to… Może w ogóle tylko mi się wydaje, a może znaczenie miał strój? Ta czarna kurtka, lśniąca w deszczu, bardzo, trzeba przyznać, twarzowa… I może tego podobnego widziałam, kiedy miałam dwadzieścia pięć lat…?

– I kto to był?

– Kto?

– Ten podobny, jak pani miała dwadzieścia pięć lat?

– Pan się puknie w głowę. Kapitan Żeglugi Wielkiej na wczasach i chodził wtedy w dresie. Ale zapomnieć go nie mogę do dziś i pewnie nie ja jedna, bo powodzenie miał szaleńcze.

– Jak się nazywał?

– A cholera go wie. Na imię miał Zbyszek. Co najgorsze, to to, że nigdy się z nim nie przespałam.

Westchnęłam tak ciężko i z takim żalem, że Górski, poczuciem taktu chyba wiedziony, zrezygnował z tematu. Ewentualnie postanowił może szukać kapitanów Żeglugi Wielkiej o właściwym imieniu, nie bacząc na ich wiek, bo nie omieszkałam dość zgryźliwie zwrócić mu uwagi, że obecnie ów kapitan byłby już dawno na emeryturze. Wróciliśmy do aktualnego wątku ludzkiego.

– No dobrze, więc druga możliwość, znajomi, kto i komu powiedział o szczegółach tego całego romansu Ewy z tym, jak mu tam, Marcelem? Gdyby nie ta kradzież mercedesa… no i Gąsowska…

Kwestia kto, komu i co mówił, wciąż pozostawała otwarta, i to obustro

Jeszcze ten lekarz, zamieszkały obok amanta… On jak on, lekarze na ogół bywają zajęci, z pięknym gachem Ewy zaprzyjaźniony być nie musiał, ale może mieszkała w jego domu jakaś córka, pomoc domowa, żona w końcu, gapiąca się na sąsiada, zainteresowana nim… No, ja tego towarzystwa przepytywać nie będę, ale Ryjek-Wagon powinien.

Górski zatrzaskiwał za sobą furtkę, kiedy zadzwoniła moja służbowa komórka.





– Tak, słucham?

– Pani Chmielewska? – spytał ktoś silnie zakatarzony. Musiał być zakatarzony, bo mówił przez nos.

Przyznałam się, że to ja.

– Pani Joa

– Tak, jestem. Słucham.

Chrypnęło, siąknęło i zawyło. Rozłączyło się. Normalna sprawa, ustawicznie te urządzenia różne sztuki pokazują, zakatarzony miał pewnie zły zasięg. Dałam mu szansę, zadzwoniłam do Martusi z drugiej komórki. Nie odbierała, może była na mieście i akurat policja się w nią wpatrywała, nagrałam się jej na sekretarkę i pomyślałam, że to nawet lepiej. Spiszę pytania, które powi

Usiadłam do komputera.

Soames Unger w ciągu jednego dnia dokładnie spenetrował okolice miejsca zamieszkania wiszącej mu nad głową zmory.

Spodobały mu się. Całe otoczenie budynku prezentowało sobą przynajmniej w połowie dziki bajzel. Z jednej strony wąska i niesłychanie ruchliwa ulica, z drugiej nie dość że jeden potężny plac budowy, to jeszcze kompletnie zdezorganizowany bazar. Wszystko wymieszane ze sobą dokładnie, parking, place budowy, samochody osobowe, transport i maszyny budowlane, prymitywne stragany z kalafiorami i odzieżą, do tego wyjścia na cztery strony świata, a przy odrobinie pomysłowości nawet na pięć. Istne cudo!

Penetrację przedłużył na godziny nocne i sposobów nieszczęśliwego zejścia z tego świata niezdarnej baby zalęgło mu się co najmniej trzy. Ściśle biorąc, było ich z pięćdziesiąt, ale trzy mogły stwarzać najlepsze wrażenie, smutny przypadek i tyle, odrobina nieostrożności ofiary, odrobina czyjegoś niedbalstwa i nikt nie dojdzie czyjego…

Obmyślił sobie dokładnie metodę działania, w trzech wariantach. Jeśli baba utkwi kamieniem w domu, jeśli wyjdzie wieczorem i jeśli będzie skądś wracać. Spowodować jej wyjście, a zatem i powrót, potrafiłby bez trudu, na wszelki wypadek jednak powinien poznać dom. Sąsiadów. Zorientować się w ich obyczajach.

Zdecydował się poświęcić na to jeszcze jeden dzień. Rano wymeldować się z hotelu, co każdemu nasunie myśl o jego wyjeździe, dzień spędzić na węszeniu, a wieczorem rzeczywiście odjechać. Wracać do siebie musiał, nie mógł pozwolić sobie na zbyt długą nieobecność, noc spędzi w podróży i nazajutrz w południe już go będą wszyscy widzieli.

W domu zmory istniał strych, wysoce użyteczny. Zamknięty na klucz, zamknięcie czysto teoretyczne, bo otworzył go kawałkiem zagiętego drutu. Ujrzał tam pozostałości dawnej pralni, kocioł, palenisko, obtłuczone koryto, pełniące zapewne niegdyś obowiązki balii, dalej zakurzone sznurki, powiązane na supły, rozciągnięte w rozmaite strony. Część pomieszczenia była rupieciarnią, zapchaną czym popadło, wśród rumowiska zaś widniały ludzkie ślady: butelki po piwie i wódce, puszki po jakimś pożywieniu, poszarpane opakowania i mnóstwo petów. Wskazywało to wyraźnie na użytkowanie strychu przynajmniej od czasu do czasu i ślady pobytu tam jednej osoby więcej nie powi

Klatka schodowa w tym domu była jedna, windy brakowało, poruszenia mieszkańców z łatwością dawały się zaobserwować. Nie byli ci ludzie przesadnie ruchliwi, większość mieszkań w ciągu dnia stała pustką, bo dorośli szli do pracy, a dzieci do szkoły, pozostawało kilka matek z niemowlętami i kilkoro emerytów, wychodzących wyłącznie po zakupy. Nikt nie prowadził nocnego życia i zaledwie jedna staruszka żyła z okiem w wizjerze, ale nieszczęśliwym dla siebie trafem, mieszkała w załomku korytarza i miała ograniczony widok.

Wszystko to Soames Unger stwierdził w ciągu jednego dnia, bezczelnie wizytując lokale jako wysła