Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 32 из 54

Jedno tylko bezwiednie ominął. Gdyby lokatorów z drugiego piętra zastał w domu, uzyskałby informację, że nad nimi, na trzecim, od dłuższego czasu trwa remont, a lokatorka jest nieobecna. Nie zastał ich jednakże i w nieświadomości pozostał.

Ale i tak już plany ładnie mu się ułożyły i wiedział, co zrobi przy następnym przyjeździe.

Nie wiedział tylko, że później będzie sobie pluł w brodę i na buty za niepotrzebne zmarnowanie czasu w tym tak znakomitym, wręcz wymarzonym miejscu…

– Ty ten faks przysłałaś do Jolki! – krzyknęła mi Martusia w telefon.

– A gdzie miałam go wysłać, skoro ty w domu nie masz…

– To istny cud, że ja do niej wstąpiłam! Po drodze, a właśnie jechałam do Małgi, umówiłam się z nią, jeszcze było za wcześnie, a Jolkę miałam pod nosem… Słuchaj, ona rzeczywiście o tym powiedziała na takim spotkanku przy piwie!

– Czekaj. Po kolei. Czy Małga wie, że chodzi o zbrodnię?

– No pewnie, że wie, musiałam jej przecież powiedzieć, dlaczego ją wypytuję!

– I teraz obie szukacie złoczyńcy. Bardzo dobrze. Gdzie one się widziały, Małga i Ewa, i kiedy?

Zadając to pytanie, zastanowiłam się, czy Ryjek-Wagon zdążył już osiągnąć w tej kwestii jakąś wiedzę od drugiej strony. Maglował chyba Ewę Thompkins bez miłosierdzia, choćby i przez posły, a sama mu doniosłam o istnieniu Małgi Kuźmińskiej. Za pośrednictwem Górskiego, co prawda, więc drobny poślizg mógł nastąpić.

– Małga była w Londynie – mówiła z przejęciem Martusia – dopiero co, w tym roku, w czerwcu, bo Ewa do Polski przyjeżdża raz na pięć lat. Wtedy im się zgadało, Małga Ewę namawiała na przyjazd tutaj, ale Ewa powiedziała, że z gachem jedzie, no i reszta im sama wyszła. Do gacha Ewa jej się przyznała już nawet wcześniej, że tak jej na nim zależy, zakochała się i cześć, ale rozwodu się boi, bo zostanie bez grosza i na Marcelu będzie wisiała. A wiadomo, co z takiego wiszenia wynika, chociaż z drugiej strony ona by chciała mieć dzieci i czy Marcel to finansowo wytrzyma i tak dalej, rozumiesz. Rozumiesz? – zaniepokoiła się nagle.

Zdziwiłam się.

– A dlaczego miałabym nie rozumieć? Ale już mi z tego wychodzi, że to ten cały Thompkins powinien zostać zamordowany, a nie jakaś tam Holenderka. Motyw jak czyste złoto!

– No właśnie, zbyt wyraźny, więc nikt się nie będzie wygłupiał. No, ale Ewa jej opowiadała… A! One nie są spokrewnione, Małga w ogóle jest Kuźmińska po mężu, w średniej szkole się zaprzyjaźniły, chodziły do jednej klasy, aż Ewa jeszcze przed maturą wyjechała do Anglii, do ciotki, bo jej rodzice zginęli w katastrofie. A potem bardzo śmieszne im się wydało, że Małga wyszła za Kuźmińskiego, ale on też nie jest spokrewniony, a Ewa nawet specjalnie przyjechała na jej ślub, bo już miała obywatelstwo i Thompkinsa, a ciotka dawno nie żyje. Thompkins jest od niej dwadzieścia osiem lat starszy, więc rozumiesz…

Doskonale rozumiałam nawet i to, że Thompkins jest o przeszło ćwierć wieku starszy od Ewy, nie od nieboszczki ciotki. Pewno dobrze się trzyma…

– Małga się bardzo przejęła – kontynuowała Martusia. – Tu one sobie zrobiły piętnastolecie matury, duży jubel, zaraz potem miała jechać do Londynu, wszystkie nawzajem pytały się o nieobecne, więc, oczywiście, powiedziała o Ewie. To właściwie nie był duży jubel, tylko taki mały jubelek, w piwiarni, piętnaście ich się zebrało, też było śmieszne, że akurat piętnaście sztuk na piętnastolecie…

– Urżnęły się wszystkie i Małga roztrąbiła problemy Ewy, wojaże z amantem, samochód w garażu…

– Nie wymieniała żadnych nazwisk! – zastrzegła się pośpiesznie Martusia. – Chyba że jakieś jedno, a najwyżej dwa. Ale na pewno nie gacha, bo do tej pory nie wie, jak on się nazywa. Że Kuźmińska, to owszem, przecież się wszystkie znały!

– I Thompkins, nie…?





– Możliwe, bo Małga nie pamięta, jak mu na imię, Ewa zawsze mówi o nim po nazwisku. Ale przecież… No czekaj! Przecież one gadały po polsku!

– Po chińsku byłoby bezpieczniej. Kto tego wszystkiego słuchał?

– Jak to kto, cała knajpa! I dziewczyny…

– Spytałaś, czy któraś nie siedzi gdzieś…

– Otóż to! Dlatego mówię, że słusznie wstąpiłam do Jolki, miałam ten twój faks, zadałam jej takie pytanie! Z tych piętnastu, które się zjechały, jedna mieszka w Niemczech, a jedna plącze się po całym świecie, bo robi za gida w turystyce. Reszta nasze, krajowe.

– Gdzie w Niemczech?

– W Stuttgarcie. W jakimś hotelu pracuje, takim więcejgwiazdkowym. Możliwe, że pięcio. Myślisz, że ona by mogła…?

– Masz się dowiedzieć, jak się nazywa, gdzie mieszka dokładnie i co to za hotel. Ta od wycieczek też, nazwisko i adres. I to już, zaraz. Skoro się Małga wygłupiła, kłapiąc paszczą, niech teraz odpracuje! Może to właśnie będzie klucz do złoczyńcy!

Martusia przejęła się jeszcze bardziej, ja zaś od razu przekablowałam najnowsze informacje Górskiemu. Nie tyle może na wszelki wypadek, ile z nadzieją, że też się czegoś dowiem. Niestety, Ryjek-Wagon ostatnio się nie zwierzał…

Ciężko pracująca ekipa holenderska wreszcie zdołała ściśle sprecyzować, kto i gdzie się znajdował w chwili podstawiania mercedesa Ewy na parking w Zwolle.

Wśród podejrzanych na prowadzenie zaczęło wychodzić trzech: mecenas Meier van Veen, Friedrich de Roos i niejaki Dekker de Haes, zatrudniony w służbie wywiadowczej towarzystwa ubezpieczeniowego.

Wszyscy trzej dysponowali niezbędnymi możliwościami, mieli mianowicie liczne kontakty z ludźmi, dostęp do pożądanych sieci komputerowych i tak zwany nienormowany czas pracy, żaden nie posiadał żony ani dzieci, ponadto utrzymywali bliską znajomość z Neeltje van Wijk, mniej ścisłą niżby dama sobie życzyła. Znali się ze sobą wzajemnie, znali pana Thompkinsa, a jeden z nich znał nawet osobiście piękną Ewę.

Ten jeden to był Friedrich de Roos, wysokiej klasy komputerowiec.

Wiekowe wszyscy plątali się w rejonach powyżej czterdziestki i zaliczali do mężczyzn atrakcyjnych, co pozostawiono ocenie Jantje Parker, znającej gust przyjaciółki. Jantje Parker, wróciwszy po urlopie do Stanów, nie tylko pozostawała w stałym kontakcie z Rijkeveegeenem, ale przylatywała do Holandii mniej więcej co dwa tygodnie, twardo trzymając rękę na pulsie dochodzenia. Jej zdaniem, najbardziej pasowałby Neeltje Friedrich, Dekker był może odrobinę zbyt żylasty, a Meier jakby za miękki i może odrobinę za gruby. Neeltje określiła go podobno mianem „gumowaty”, z tym że ową gumowatością nie czuła się zniechęcona, poza tym dziesięć lat temu był szczuplejszy.

Zatem Friedrich wysunął się na czoło stawki, ale pozostała druga strona medalu. Dekker de Haes stał na straży interesów oszukanych instytucji, sprawdzał, badał, wnikał, pilnował, Neeltje van Wijk w ostatnim okresie swego życia wczepiona w niego była wręcz pazurami, nie pozwalała mu odetchnąć, on zaś o ludziach żywych i martwych wiedział najwięcej.

Wściekły jak diabli tłumaczył inspektorowi, że owszem, w małym palcu ma wysokie ubezpieczenia, żaden milion nikomu nie przejdzie ulgowo, żadna katastrofa, żadna śmierć, żadna kradzież, żadna klęska żywiołowa nie zostanie zrekompensowana bez jego osobistego dochodzenia i wykluczenia kantu, ale wszystkie pomniejsze odszkodowania załatwiane już są przez komputery. Niemożliwą rzeczą byłoby wnikliwe sprawdzanie każdych kilkudziesięciu czy nawet stu tysięcy, miał ten jakiś pogorzelec u siebie w domu sewrską porcelanę w komplecie czy może przed pożarem żona w gniewie mu ją wytłukła. Komputer twierdzi, że miał, trzeba się na tym opierać, bo inaczej do sądnego dnia klienci nie dostaliby ani grosza. To samo śmierć, polisy na życie, trudno wszak zakładać, że wszyscy starzy i chorzy ludzie popełniają samobójstwo albo zostają zamordowani! Szczególnie, jeśli nie ma spadkobierców…

A ta straszna baba… o, gorące sorry… szacownej pamięci Neeltje van Wijk czepiała się właśnie drobnych sum. Jasne, teraz widać, że miała rację, wywęszyła gruby przekręt, ale nic przecież nie szło na tego jakiegoś Soamesa Ungera!