Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 25 из 62

– Ale tu nie chodzi o Krysię, tylko o Ewę. Od razu wyjaśniam, szuka jej moja przyjaciółka, która razem z Ewą chodziła do szkoły, a potem nagle znikła jej z oczu i teraz gnębią ją wyrzuty sumienia, bo sama temu zniknięciu zawiniła. Koniecznie chce nawiązać zerwany kontakt, mieszka za granicą, zobligowała mnie do zdobycia jej numeru telefonu albo adresu. Obie z Krysią uznałyśmy, że pan to chyba wie najlepiej…

Wciąż posługiwałam się głosem uszczęśliwionej synogarlicy i Górski zaczął spoglądać na mnie jakoś dziwnie. Splunęłam sobie w brodę, że jednak nie oddaliłam się chociażby do kuchni.

– A… czy można wiedzieć, jak się ta przyjaciółka nazywa? – spytał pan doktór odrobinę mniej sztywno.

– Maria Kamińska. Ale z pewnością Ewa pamięta ją raczej pod imieniem Lalki, bo tym się posługiwała. Lalka Kamińska. To znaczy, teraz się w ogóle nazywa inaczej, bo poślubiła Francuza, ale jego nazwiska nie pamiętam. Dla nas to jest ciągle Kamińska.

Pana doktora odblokowało bardziej, ale uparcie nie do końca. Krysia Godlewska miała rację, że zasadniczy, chyba nawet bardziej niż mogłam się spodziewać.

– Sądzę, że Ewa chętnie się z panią Lalką skomunikuje. Słyszałem o niej swymi czasy, istotnie, przyjaźniły się kiedyś. Jeśli zechce mi pani podać jej numer telefonu, przekażę Ewie przy najbliższej okazji. O ile nie widzi pani przeszkód.

– Najmniejszych. Sekundę, muszę wziąć komórkę, mam ją tam wklepaną, na pamięć już nie znam żadnego numeru…

Aż mi się robiło niedobrze od tej słodyczy, która ciekła ze mnie do słuchawki. Rozejrzałam się, gdzie te cholerne komórki, a, jedna w kuchni, może być…

Podyktowałam sztywniakowi numery Lalki, nagle świetnie rozumiejąc, dlaczego Ewa się z nim rozwiodła. Też bym się rozwiodła. I to chyba właśnie od niego uciekła, drugi tatuś, Ewa, marsz! Nacisnęłam, żeby przekazał apel, czym prędzej i uprzedziłam, głosem tym razem zmartwionej sierotki Marysi, że Lalkę trudno złapać, bo strasznie dużo pracuje i ciągle przebywa między ludźmi. Kiedy odłożyłam słuchawkę, okazało się, że zimny pot spływa mi po kręgosłupie.

Górski, niestety, kretynem nie był w najmniejszym stopniu.

– To jest myśl – rzekł w zadumie, wpatrzony w trawnik za oknem. – Dotychczas jeszcze nie przyszło mi to do głowy, pani mi podsunęła. No, lepiej późno niż wcale.

– Co pan wykombinował? – spytałam podejrzliwie. – Co pan zamierza zrobić?

– Nic. Nie mam na razie pewności, a pani mi więcej nie powie, tu akurat pewność mam. Trzeba sprawdzić. Dziękuję za miłe popołudnie.

Jeszcze gorzej niż źle. Nie mogłam, o mać skrofuliczna, z tym szwajcarskim telefonem poczekać…?! Górski zaczął się podnosić z fotela.

– Zaraz, niech pan tak nie leci jak z pieprzem – powstrzymałam go, za wszelką cenę chcąc zatrzeć efekt rozmowy. – Mam coś podejrzanego, pan to sprawdzi od ręki, a ja wcale. No, z szalonym wysiłkiem.

Górski zatrzymał się za plecami fotela, wsparł dłońmi na oparciu i spojrzał pytająco. Rzuciłam się do kuchni, samej sobie gratulując, że katalog Campanilli bezmyślnie wyciągnęłam z samochodu razem z torebką, grzebałabym teraz w garażu przez pół godziny. Wróciłam w mgnieniu oka, podetknęłam mu to pod nos.

– Mercedes grafit metalik. Tu jest numer. Jeśli pan sprawdzi, do kogo należy… Może ja przesadzam, a może nie, ale jeśli nie, ktoś komuś będzie wdzięczny, albo pan mnie, albo ja panu.

– Bo co?

– Podejrzany.

– Jak podejrzany i dlaczego?

Urwałam kawałek kartki z czegoś, co leżało na stole, chwyciłam długopis i przepisałam numer z katalogu.

– Nie wszystko panu jedno? – spytałam z wyrzutem, podając mu świstek. – No dobrze, powiem. Przypomniało mi się przez Krysię Godlewską, ona lekarz, dermatolog, byłam tam u niej. Z mieszkania jej pacjenta, znam go z twarzy, wyszedł obcy facet, który dziesięć minut wcześniej był ciężko i zakaźnie chory. Odjechał tym mercedesem. Krótka scena, ale dziwna, zaśmierdziało mi kantem, coś za szybko wyzdrowiał.

– Jak się nazywa?

– Nie wiem. Przecież mówię, żeby pan sprawdził!

– Nie. Pacjent pani Godlewskiej.





Powi

– Tylko niech mi pani nie wciska żadnego kitu – poprosił Górski, nie kryjąc zgorszenia i schował do kieszeni strzępek z numerem. – Przecież widzę.

– Poręcz – powiedziałam niechętnie. – Florian Poręcz.

– Zna go pani. Kto to jest?

Powstrzymałam się od kretyńskiego pytania, skąd wie, że go znam, bo skoro wiedziałam, że drzwi otworzył ktoś i

– Trudno powiedzieć. Moim zdaniem hochsztapler, tak zwany czarujący łajdak, wkręca się do telewizji, udaje reżysera, wyrolował Martusię… o, zna pan przecież Martusię! Zaczepia się, gdzie popadnie, psim swędem, głównie żeruje na babach, tyle wiem i to głównie z gadania. Podobno miał chęć pożerować i na mnie, ale mu nie wyszło, widziałam go kiedyś, dał się zapamiętać, więc mam pewność, że nie on otworzył mi drzwi, a podobno tam mieszka. Więcej nie wiem.

– I gdzie to było?

– Na Kubusia Puchatka. Dzisiaj wczesnym popołudniem.

No i oczywiście moja pamięć nie miała nic lepszego do roboty, jak akurat teraz zapukać od środka. Jaki znowu Poręcz, skąd wytrzasnęłam Poręcza, przecież, wedle informacji od Martusi, to jest mieszkanie obcych ludzi, którzy mu tylko wynajmują pokój! Ten z anginą to mógł być po prostu właściciel lokalu, a Poręcz w ogóle nie ma prawa być tam zameldowany! Ale Krysia na recepcie pisała… A, trudno, czort bierz, nawet, jeśli namieszałam w tym kotle, odczepię może Górskiego od Ewy Marsz, a wybuchy sklerozy nie bywają karalne…

Górski przez chwilę jeszcze stał, wpatrzony w okno, ugniatając lekko oparcie fotela.

– Może i rzeczywiście będę pani wdzięczny – mruknął i ruszył ku wyjściu.

Zaniepokoiłam się okropnie.

– Niech mnie pan nie denerwuje! Co to ma znaczyć?!

Górski przemaszerował w milczeniu przez cały przedpokój. Odwrócił się dopiero w drzwiach.

– Będę mataczył – zakomunikował mi wielce tajemniczo i poszedł.

– Jesteś w domu? – spytała Magda jakoś niespokojnie i zupełnie niepotrzebnie, bo zadzwoniła na stacjonarny. Zreflektowała się. – No tak, słyszę, że jesteś. To ja zaraz do ciebie koniecznie przyjadę, jeśli nie będzie korków, wyrobię się w pół godziny. Nie wychodź, proszę cię. Nie wychodź!

Nigdzie się nie wybierałam, ledwo zdążyłam wrócić z papierniczego sklepu, który od dawna mi się kłaniał, i chciałam trochę pomieszkać, szczególnie, że już od progu zaleciała mnie delikatna woń z kuchni. Rzuciłam się tam, po drodze upuszczając zakupy. O, twarz…!

Na malutkim ogniu stała cała konstrukcja. Wielki garnek z wodą, na garnku durszlak, zawierający w sobie trzy czwarte opakowania kupnych pierogów z mięsem, na durszlaku doskonale dopasowana przykrywka. Ostatnia sekunda, woda zdążyła wyparować, na dnie garnka posykiwało wspomnienie po kropelkach, niech to kaczki skopią, zostawiłam w tej postaci całodzie

– O, pachnie jedzeniem? – zainteresowała się Magda, jeszcze w drzwiach. – Dasz spróbować? Co to jest?

– Potrawa na dwie albo nawet trzy odchudzające się osoby. Akurat doszło. Chcesz do tego borówki czy korniszonki?…

– Jedno i drugie!

– …bo nie chce mi się teraz kotłować z pomidorami…

– Pomidory mam w nosie, zjem, kiedy indziej.

Siedząc nad czternastoma małymi mięsnymi pierożkami, polanymi szmalczykiem z cebulką, bez najmniejszego trudu przekonałyśmy się wzajemnie, że przy odchudzaniu nie jest ważne, CO się je, ważne ILE. Inaczej działa pięć sztuk, a inaczej kopa, najszkodliwszej potrawy można zeżreć wielki półmich, a można jedną łyżkę od zupy, od jednej łyżki jeszcze nikt nie utył. Następnie udało nam się ustalić, że nie należy tego jeść siedem razy na dzień, tylko najwyżej raz, a jeszcze lepiej nie codzie