Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 60 из 73

– Jakby ją przycisnąć…?

– … nie przyzna się…

Zaniepokoiłam się od razu. Jaka ona? Mam nadzieję, że nie ja…?

Ględzili o niej przez dłuższą chwilę gniewnie i z troską, obmyślając, wedle mojego rozeznania, sposoby wywarcia na niej presji. Potem chyba zmienili temat.

– … nie żyje, to co cię obchodzi?

– Toteż bym powiedział, na niego wszystko…

– Głupiś… zabiorą, bo i dowód… Taki szmal tracić!

– Wolę szmal niż życie…

Przez parę minut mamrotali niewyraźnie i nic nie mogłam zrozumieć. W dodatku nie rozróżniałam głosów i nie wiedziałam, który się odzywa. Niewątpliwie coś można było wywnioskować z gestów, ale po pierwsze, sylwetki tylko majaczyły, bo cholerna firanka zasłaniała, a po drugie, okno znajdowało się wysoko i żeby ich widzieć, musiałam stać na palcach. Pożałowałam, że nie jestem baletnicą, i znów zatęskniłam do Kocia, któremu, z racji wzrostu, byłoby znacznie łatwiej.

– … a ja się boję – powiedział któryś i odgadłam, że to Baltazar, bo dodał, najwidoczniej zbliżywszy się do okna: – Czego tu nie ma zasłon?

– Magda wzięła do prania – odparł Orzesznik. – Toteż mówię, po cichu…

Znów zaczęli mamrotać i znów się zgubiłam, który jest który.

– … a jak nie ona, tylko on…?

– … za duże ryzyko…

– … mam dosyć. Nie popuści…

– … przyschnąć i przeczekać…

– … dopilnować. Ona głupia…

Zirytowało mnie to ich mamrotanie okropnie, ale już rozumiałam, że to Baltazar się boi, a pan Lucjan usiłuje podtrzymać go na duchu. O złotej musze jakoś mowy nie było i nie wiadomo dlaczego wydało mi się, że żaden z nich jej nie ma. Wytężałam słuch z całej siły, ale dobiegały mnie tylko niezrozumiałe strzępy słów.

Coś nagle brzęknęło za moimi plecami i omal trupem nie padłam. Zamarłam pod tym oknem w cieniu krzaka, z biciem serca, wytrzeszczając oczy na ogrodzenie. Na zapleczu ciastkarni świeciła lampa, więcej tam było widać niż w salonie Orzesznika, po śmiertelnie długiej chwili zorientowałam się, że to kot. Potrącił pokrywę kubła i zamknął ją ze szczękiem. Złapałam dech, pomyślałam nawet, że czego ja się właściwie boję, nikt mnie tu przecież nie zabije, bo ci dwaj są w środku, a Franio może najwyżej straszyć jako duch. Uspokoiłam się trochę, straciwszy wielki kawał rozmowy.

Baltazar chyba nabrał rezonu. Wspięłam się na palce i zajrzałam, zmazy trzymały coś w rękach, drinki zapewne, dodające kurażu. Wydało mi się, że słyszę coś o Terliczaku i Florianie, bardzo słuszne zestawienie. Ponadto doznałam wrażenia, że domyślają się, kto zabił Frania.

Zgniewało mnie to wreszcie, zdrętwiałam od bezruchu, ponadto nieco zmarzłam, bo pogoda była okropna, bardziej przypominała listopad niż czerwiec, a nic na siebie nie włożyłam. Odżałować nie mogłam braku jakiejkolwiek aparatury nagrywającej, może byłaby lepsza ode mnie, a później pozwoliłaby zastanowić się nad tymi strzępami. Możliwe, że zostałabym tam jeszcze dłużej, mimo zimna, gdyby nie to, że usłyszałam zatrzymujący się samochód i po chwili do salonu weszła Orzesznikowa. Zapaliła światło, sytuacja zrobiła się towarzyska, a nie konspiracyjna. Nie miałam już po co wygłupiać się z podsłuchiwaniem, gdyby chcieli dalej się naradzać, poszliby gdzie indziej. Opuściłam posterunek, przelazłam ponownie przez parkan i zorientowałam się, że to coś, co śmierdziało, to były jajka. Poszczekując zębami w drodze do domu, zastanowiłam się, kiedy też zdołam pozbawić ślicznej woni pantofel, bo do pralki go przecież nie włożę.

Telefon u mnie dzwonił jak wściekły, usłyszałam go na schodach, kiedy dopadłam słuchawki, oczywiście umilkł. Znów się zdenerwowałam. Wyrzuciłam na razie pachnące obuwie na balkon i spróbowałam uporządkować sobie świeże doznania akustyczne.

Zrozumiałam z nich mnóstwo, tyle że piąte przez dziesiąte. Baltazar się bał i nic dziwnego, ze strachu był skło

Rozważałam to niespokojnie, kiedy telefon znów zadzwonił. Ania.





– Na litość boską, wreszcie jesteś, dzwonię dziesiąty raz – powiedziała, jak na nią, niezwykle nerwowo. – Tę kawiarnię tutaj zaraz zamykają. Słuchaj, czy mogę teraz do ciebie wyjechać? Stało się coś nie do opisania i chyba straciłam równowagę.

– Ależ oczywiście, przyjeżdżaj natychmiast! Weź taksówkę!

– No pewnie, że wezmę. Już jadę.

Odruchowo popatrzyłam na zegarek, dochodziła jedenasta. Usiadłam i spisałam pogawędkę Baltazara z Orzesznikiem, fragmenty, które zdołałam usłyszeć i zapamiętać, oraz własny komentarz do nich. Ledwo skończyłam, Ania zadzwoniła do drzwi.

– Daj mi coś mocniejszego, nawet gdyby miała to być wódka – poprosiła zdecydowanie. – Już mi trochę lepiej, ale nadal czuję się oszołomiona i wstrząśnięta. Ty masz rację, światem rządzą przypadki i zbiegi okoliczności, a całą resztą możemy się wypchać.

Było to u niej tak niezwykłe, że sama poczułam się wstrząśnięta, a przy tym zaciekawiona niebotycznie. Ania miała racjonalny umysł, posługiwała się nim z wielką wprawą, swoje uczucia miarkowała i temperowała automatycznie, nie poddając się żadnym wybuchom wielkich emocji. Nawet awantury, nader rzadkie, robiła w sposób spokojny i opanowany. Niezwykły stan, w jakim się znalazła, musiał mieć równie niezwykłe źródło.

Dałam jej bardzo zimną whisky bez wody i lodu. Pierwszy kieliszek chlupnęła sobie w kuchni, a potem z ulgą padła na fotel przy stole w pokoju.

– Wypiję więcej – zapowiedziała stanowczo. – Nawet gdybym się miała upić. To mi dobrze robi.

– Jednakże powiedz, co się stało, zanim się upijesz – poprosiłam, nalewając jej ponownie. – Bo potem możesz zapomnieć.

– Czegoś takiego się nie zapomina. Delirium tremens nie zaszkodzi. No dobrze, czuję się już zdolna opowiedzieć ci wszystko po kolei. Gdzie ten twój Kocio?

– Poleciał do jednego takiego, ale powinien niedługo wrócić. A co…?

– Byłoby dobrze, gdyby też wysłuchał, żebym nie musiała powtarzać. Chociaż nie, to bez znaczenia, jestem pewna, że powtórzę jeszcze parę razy… No więc przytrafiło mi się coś niesłychanie głupiego, co mi się na ogół nigdy nie zdarza, mianowicie pomyliłam dni. Rozumiesz, myślałam dzisiaj, że to już jest jutro, przypuszczam, że z niecierpliwości, po prostu nie mogłam się doczekać i bezwiednie przyśpieszyłam… Czas mi się wlókł. Byłam pewna, że jest jutro…

– Rąbnij sobie jeszcze – poradziłam niespokojnie, w obawie, że z tego jutra nie zdoła się tak łatwo wyplątać.

Ania sobie rąbnęła.

– Będę cię prosiła, żeby to już teraz rozwodnić, bo nie chcę mieszać, a bez picia się nie obejdzie…

– Rozwodnimy od razu.

W rekordowym tempie przyniosłam z kuchni wodę mineralną i lód, chociaż lód mnie trochę przystopował, bo walnęłam zasobniczkiem o bufet i większość kostek rozsypała się po podłodze. Pozbierałam je w pośpiechu, mętnie myśląc, że niska temperatura zabija bakterie.

– A jutro Idusia robiła brydża – podjęła Ania. – Nie zwracaj uwagi na czasy w sensie gramatycznym. A ponieważ byłam pewna, że dziś jest jutro, poszłam na tego brydża. Bardzo przejęta, bo sama rozumiesz… No i, ja nie umiem opowiadać dramatycznie i sensacyjnie, ale chyba sam fakt wystarczy. Wiesz chyba, gdzie ona mieszka? Za fortem mokotowskim, tam jest takie piękne osiedle, wille czterorodzi

– Czworaki – mruknęłam.

– Daj nam Boże wszystkim takie czworaki. I jeszcze nie podeszłam do drzwi, jeszcze byłam na ulicy za krzakiem, kiedy z tych drzwi wyszedł, nie zgadniesz kto, ten twój były…

– Wymarzeniec…?!

– Jeśli upierasz się tak go określać… No owszem, do mnie mówiłaś, że jest to dla ciebie wymarzony mężczyzna życia…

– Każdy może kiedyś tam zgłupieć.