Страница 56 из 73
Nic nie wskazywało na kradzież i rabunek. Denat miał portfel, a w portfelu pieniądze, szuflada biurka również zawierała w sobie rozmaite waluty, ponadto wszędzie poniewierały się duże ilości bardzo pięknego, surowego bursztynu, także bursztynu obrobionego całkowicie lub częściowo. Jedyne co znikło to jedna butelka ze zrujnowanego barku, mikroślady wskazały, że dopiero co była, a teraz jej nie ma, druga butelka też opuściła swoje miejsce, ale stała na stoliczku przy kanapie, tamta zaś nie stała nigdzie, nawet w śmieciach. Na poczekaniu odtworzono potłuczone kieliszki, znikły trzy.
Nieżyczliwie pomyślałam o mikrośladach. Powi
Szklankę jakoś ominęli. Wzięłam ją z suszarki do naczyń, używane szklanki stały wszędzie, ślad po niej może i został, ale nie mogli wiedzieć, ile Franio tych szklanek posiadał. Dobre i tyle.
Siedzieliśmy wszyscy razem wczesnym wieczorem u mnie w domu przy lekkich napojach, można powiedzieć, prywatna ekipa śledcza w komplecie. Kocio był w pełni we wszystkim zorientowany.
– Podejrzewam, że te świeże ślady należały do Hindusa – powiedziałam ponuro, przerywając Ani relację. – Macał tam co popadło, a ja nie miałam głowy do sprzątania. Pewnie go znajdą…
– A rękawiczki do mordercy – wysunęła supozycję Danusia, przejęta do nieprzytomności.
– Ciebie się wyprę w razie czego – uspokoiłam ją.
– Oni też tak uważają – powiedziała Ania. – Wy sobie zdajecie sprawę, że ja popełniam potworne wykroczenie służbowe, pierwszy raz w życiu…?
– Każdy raz kiedyś musi być pierwszy – pocieszył ją Kocio. – W szlachetnym celu i sama pani wie, że to może ułatwić śledztwo…
– Na razie utrudnia – stwierdziła Ania bez miłosierdzia dla samej siebie i podjęła sprawozdanie.
Wszelkie papiery nieboszczyka też robiły wrażenie nietkniętych, wśród nich zaś znajdował się notes i kalendarz z adresami i terminami rozmaitych spotkań. Głównie, zorientowali się w tym zdumiewająco szybko, zawierał w sobie bursztyniarzy, plastyków, jubilerów, rozproszonych po całym kraju, kupców, handlowców tubylczych i obcych, trochę osobistości na świeczniku, kilka tajemniczych dam i paru cudzoziemców. W tym, rzecz jasna, tego idiotę, Hindusa. Na szczęście nie on się rzucał w oczy najbardziej, tylko Baltazar, oznakowany w kalendarzu wszystkimi możliwymi skrótami, a obok niego Japończyk, pan Higimoto Yasuko.
– Kulki japońskie – mruknęłam w tym miejscu.
Dziwne wydało mi się w pierwszej chwili jedynie to, że nie było tam nazwisk i adresów z Mierzei, na co również i Ania zwróciła uwagę. Ze dwie osoby z Gdańska i na tym koniec. W chwilę później obie doszłyśmy do wniosku, że pośrednikiem konsekwentnie był Baltazar, Franio zatem symulował brak kontaktów. W każdym razie bezpośrednich. Gliny ponadto znalazły broń palną, przeoczoną przez nas całkowicie, mały pistolet, leżący pod rozbitym barkiem. Wyszło im, że ktoś przyszedł do denata, w rękawiczkach, a zatem w celach przestępczych, denat usiłował chwycić spluwę, może nawet ją chwycił, napastnik trzasnął go, możliwe że w obronie własnej, przesadził nieco, no i wynikło z tego zabójstwo. Z całą pewnością w imprezie brały udział jednostki wzajemnie sobie znajome, kierujące się motywami na razie nie do odgadnięcia. Udział złoczyńców przypadkowych wykluczono stanowczo.
– Niegłupio – pochwalił Kocio w zadumie. – Mają tam jakiegoś jasnowidza?
– Nie muszą – odparła Ania. – Ja też bym uważała, że przypadkowy coś by ukradł i nie ograniczyłby się do butelki koniaku.
– Pół butelki – sprostowałam.
– I trzech kieliszków – dołożyła Danusia żałośnie.
Dochodzenie z miejsca ruszyło w kierunku owych znajomych. Do chwili obecnej, to znaczy, ściśle biorąc, nazajutrz po zbrodni, przepytano pana Szczątka, Henryczka, sąsiadów Frania, żonę pana Lucjana i Japończyka. Pan Szczątek i Henryczek zachowali się jednakowo i powiedzieli to samo. Oszołomieni i zdumieni, zaskoczeni zbrodnią, stwierdzili, że nic nie wiedzą, a nieboszczyka znali jako pośrednika w handlu bursztynami. W napadzie gorliwej szczerości wyznali, że mógł on posiadać wielką niezwykłość, jedyną w kraju i na świecie, i jeśli ktokolwiek chciał mu wydrzeć cokolwiek, to tylko ową niezwykłość, określaną przez nich mianem złotej muchy. Złota mucha padła im na umysł i aczkolwiek bąkali coś tam jeszcze o rybkach i chmurkach, to jednak widać było, że tylko insektem są szczerze przejęci. Sami, jako tacy, znaleźli się poza podejrzeniami, bo Henryczek spędził popołudnie i wieczór u teściów, do domu wracając razem z żoną i dzieckiem, widziany w dodatku przez ciecia, a pan Szczątek tkwił w sklepie nawet i po zamknięciu, w towarzystwie personelu i trojga klientów, wybierających prezenty dla rodziny w Australii.
W tym momencie, zważywszy iż Henryczek i pan Szczątek poszli na pierwszy ogień, dochodzenie zyskało kryptonim „Złota mucha”.
Zarazem pojawiła się dodatkowa postać, mianowicie ja. Znów bardzo zgodnie, aczkolwiek każdy oddzielnie, od razu przypomnieli sobie osobę, która się złotą muchą żywo interesowała i musiała o niej mnóstwo wiedzieć. O nieboszczyku chyba też…
– Cholera – powiedziałam w tym miejscu, raczej dość ponuro.
Co do sąsiadów Frania, to nikt nic nie widział.
Żona pana Orzesznika stwierdziła, że mąż dopiero co wyjechał do Krakowa, albo może gdzie indziej, i wróci za dwa dni, a gdzie się dokładnie znajduje, nie ma pojęcia. Często wyjeżdża, dostarcza bursztyn plastykom, pośredniczy, szczególnie teraz, tuż przed okresem turystycznym. Ona sama pana Leżoła zna, owszem, ale nic o nim nie wie, poza tym, że też siedzi w bursztynie. Był niedawno z wizytą, przedwczoraj, rozmawiali, ale ona nie wie o czym, bo cały czas spędziła z córką na górze, kroiły sukienkę dla dziecka, taką elegancką, na imieniny przyjaciółki…
Trzy osoby, Kocio, wymarzeniec i ja, mogły zaświadczyć, że to prawda. Żadne z nas nie rwało się do zeznań.
Baltazara też w domu nie było. Mieszkał sam, więc nikt żadnych informacji nie potrafił udzielić, jedna osoba tylko, ekspedientka ze sklepu po drugiej stronie ulicy, stwierdziła, że widziała, jak w piątek koło południa odjeżdżał samochodem, pewnie w podróż, bo dużą torbę do bagażnika wrzucał. Zna go jako klienta, on tu często zakupy robi, jego samochód parkuje naprzeciwko i widać, jak go nie ma. Co i raz to go nie ma po parę dni, więc pewno ciągle jeździ w jakieś krótkie podróże.
Japończyk, pan Higimoto Yasuko, wyjaśnił w pełni jedną zagadkę, ale za to później okazał się wściekle natrętny. Rozmawiano z nim po angielsku, chociaż w pewnym stopniu władał językiem polskim, tyle że operował nim strasznie dziwnie i każde jego słowo wymagało długich dociekań, angielski zatem wychodził prościej. Potwierdził bursztynowe pośrednictwo denata i bez sekundy wahania przyznał się do kulek. Sam o nie zapytał. Tak jest, kulki były przeznaczone dla niego, kupował je już co najmniej od roku, pan Leżoł mu ich dostarczał, miał przynieść kolejną partię, zadatkowaną, i to wysoko, gdzież one…?! Co się w ogóle stało, dlaczego jest wypytywany, a zresztą, co go to obchodzi, może pan Leżoł jest źle widziany, nie jego rzecz, bursztyn to nie narkotyki, on go kupuje oficjalnie, jawnie, o żadnym zakazie nie słyszał! Był z nim umówiony wczoraj, w restauracji Flik! Pan Leżoł nie przyszedł! Gdzie jego kulki…?!!!
Uparł się przy kulkach z wazy do zupy do tego stopnia, że musiano mu uroczyście przyobiecać dostarczenie towaru. Zażądał gwarancji na piśmie, wcale nie kryjąc sumy, jaką miał dopłacić, dał już tysiąc dolarów, chętnie zapłaci resztę, bez względu na to, ile tego jest. Z protokółów wyraźnie wynikało, że nadkomisarz Bieżan stracił głowę i kazał zważyć zawartość wazy, było tego półtora kilo, obecny przy ważeniu Japończyk już wyrywał z kieszeni trzy i pół tysiąca dolarów, powstrzymano go z wielkim wysiłkiem. Rozgniewany i zdenerwowany, mamrotał coś o podejrzanej i perfidnej konkurencji, uspokoiło go wreszcie to zaświadczenie na piśmie. Swoje cholerne kulki dostanie, a trzy i pół tysiąca dolarów złoży do depozytu bankowego, bo spadkobiercy pana Leżoła jeszcze nie zostali ustaleni.