Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 55 из 73

– Kto zawiadamia?

Jakiś dodatkowy dźwięk usłyszałam w telefonie i rąbnęłam słuchawką. Do diabła z tym nazwiskiem Frania…! Dawny system wymagał sześciu, a co najmniej czterech minut rozmowy, żeby można było wykryć numer, obecny mógł być szybszy. W dawnym słyszało się to pyknięcie, w obecnym może go nie być, ale strzeżonego pan Bóg strzeże. Niech sobie teraz robią, co chcą, z pewnością sprawdzą idiotyczną informację.

– O Boże drogi, ja sama zgłupiałam – powiedziała osłupiała Danusia. – Coś ty mówiła?!

– Nic ci nie poradzę. Franio nazywał się Leżoł. Nie wiedziałaś o tym?

– Nie miałam pojęcia. Tylko pan Franio… No leżoł, fakt… Nie, przepraszam, leżył… Nie, słuchaj, ja przestaję umieć po polsku. On leżał…?

– Leżał. A nazywał się Leżoł. Przetraw to samodzielnie, ja muszę złapać moją przyjaciółkę…

Zakulisowe chody pozwoliły Ani dotrzeć do protokółów wcześniej niż mogłyby ją doprowadzić drogi oficjalne. Dzięki czemu rychło dowiedziałam się, jak tam to wszystko wyglądało.

Kretyńską informację sprawdziły gliny z najbliższego radiowozu. Podjechali bez wielkiego pośpiechu, na górę poszedł jeden, spróbował drzwi, okazały się otwarte, z czego wywnioskowałam, że człowiek Danusi debilem nie był, gliniarz wszedł do środka, uważnie obejrzał scenerię i zużytkował radiotelefon. Kazano mu poczekać w bezruchu, błyskawicznie przybyła właściwa ekipa i machina śledcza ruszyła.

– Rany boskie – powiedział z niesmakiem podporucznik Robert Górski, we wczesnym dzieciństwie wychowywany na wsi. – Bronowali po nim czy jak…?

– Te dzioby przy kominku – bąknął niepewnie kapral Burczak.

Górski oderwał wzrok od makabry i spojrzał na pozornie łagodne urządzenie kominkowe, złożone z żelaznych pionowych prętów, na których opierały się rozmaite pogrzebacze i chwytaki do węgli. Pręty zakończone były niczym włócznie i barwą chwilowo odbiegały od swego normalnego oblicza. Nie ulegało wątpliwości, że denat zetknął się z nimi bardzo gwałtownie.

Kapitan Edward Bieżan rozglądał się dookoła bez słowa. Zrozumiał od razu, że toczyła się tu jakaś sprzeczka, połączona z rękoczynami. Pojedynek, można powiedzieć, doświadczenie kazało mu wykluczyć większą ilość uczestników. Który zaczął…? Dzioby kominkowe przesądziły sprawę, to musiał być przypadek, bywa, że jeden drugiego zaprawi bykiem w żołądek albo strzeli w szczękę bez złych zamiarów, a zaprawiony przewróci się nieszczęśliwie i wynikają z tego tragedie. Wystraszony śmiertelnie idiota, sprawca przypadkowego zabójstwa, chcąc uniknąć odpowiedzialności, zaczyna popełniać kretyństwa absolutne, pcha się dalej, traci opamiętanie, naraża się na najgorsze. Kto to mógł być…? Brak rabunku wskazuje na amatora albo nerwicowca, który załamał się w obliczu nieboszczyka i uciekł, rezygnując z pierwotnych zamiarów.

Dziwne tylko, że, uciekając, pomyślał o wytarciu śladów. Z dzwonka i klamki…

Dzwonek i klamka nasunęły mu myśl o większej ilości wizyt i napełniły obawą, że zabójstwo okaże się dość skomplikowane. Wziął ekipę techniczną do ostrego galopu, dzięki temu z miejsca wykryto dodatkowe i nader osobliwe ślady, widoczne w świetle rozmaitych lamp. Dlaczego, do diabła, ktoś usunął butelkę, która stała w barku już od dawna? Dlaczego znikły kieliszki, po których pozostały wyraźne krążki na półce? Skąd wzięły się ślady krwi na wystającej lwiej łapie zabytkowej szafy w sypialni? Latał ten porozbijany i ociekający posoką denat po całym mieszkaniu czy też pozostawił je ktoś i

Nie słuchając gadania podporucznika i kaprala, wytworzył sobie jeden z możliwych obrazów sytuacji. Do denata przyszła pierwsza osoba. Z tą osobą denat udał się do sypialni, zatem mogła to być kobieta. Może się pokłócili, może ją popchnął, może potknęła się sama… Poleciała do przodu, stąd krew na łapie. Może straciła przytomność i w tym momencie przyszedł ktoś następny, przyszły denat nie zdążył jej ocucić, sytuacja dramatyczna… Zostawił ją, poleciał do salonu w nerwach, wdał się w kontrowersję z przybyszem, pobili się, czy poszarpali, do akcji weszło urządzenie kominkowe. Później facetka odzyskała przytomność, zobaczyła, co stało, uciekła…

Należałoby znaleźć facetkę, o ile rzeczywiście była to baba…





– Portfel jest – powiedział kapral Burczak, delikatnie opróżniając kieszenie zwłok. – Pękaty. Kraść to on nie przyszedł. O, kalendarzyk!

– W ogóle czekał na gości, skoro jest ubrany – zaopiniował podporucznik. – Tu notes leży, zleciał razem z telefonem. Po butelkę ten sprawca przyszedł czy jak…?

Kapitan Bieżan nadal nic nie mówił, ale teraz pomyślał, że butelka butelką, a sprawca istotnie mógł przybyć po jakiś jeden konkretny przedmiot, zabrał przedmiot i cześć. Chyba że chodziło o hipotetyczną babę, przyleciał za nią zazdrosny mąż, załatwił tego Leżoła, zdjął żonę z lwiej nogi i uciekli razem. No nic, odciski palców wykażą, niemożliwe, żeby niczego po sobie nie zostawili. Notes i kalendarz ujawnią znajomych, dzisiejsze spotkanie też, być może, zostało zapisane.

Ruszył się wreszcie i wyjął kalendarzyk z rąk kaprala. Znalazł właściwą stronę. Pod bieżącą datą widniały notatki, robiące wrażenie szyfru:

11 – 12 tl. Zen. 14 L.17. arab.20.30. HiYa Fl.

Na pierwszy rzut oka wyglądało to na jakiś rodzaj praktyk religijnych. Bieżan przejrzał kalendarzyk do tyłu i poczuł w sobie moc rozwikłania tego zapisku. Myśl, że zrobi to od razu dzisiaj, sprawiła mu nawet przyjemność. Notes z numerami telefonów i nazwiskami mógł się okazać przydatny, odebrał zatem kapralowi także i notes, pozwoliwszy przedtem oprószyć go stosownym produktem.

– Cholernie dużo bursztynu – zauważył delikatnie Robert Górski, wychodząc z sypialni. – Wszędzie się poniewiera, a tam jeszcze cały worek. I to surowy, wiem, bo kiedyś oglądałem, a on z tym nic nie robił, narzędzi nie ma. Hobbysta…?

– Może się leczył – podsunął kapral. – Bursztynu do leczenia używają. Spał na tym albo co.

– Niewygodnie, bo duże kawałki…

Technik poprosił kapitana do kuchni i zaprezentował mu wazę do zupy, pełną kulek różnej wielkości. Podporucznik Górski, występujący chwilowo w charakterze eksperta, stwierdził, że są to kulki z bursztynu, doskonale oszlifowanego. Do czego mogły być nieboszczykowi potrzebne, nikt na poczekaniu nie umiał odgadnąć.

– Przesłuchania – odezwał się w końcu Bieżan. – Dziś jeszcze ustalimy nazwiska, im prędzej, tym lepiej. Sąsiadów od razu, a jutro od rana pozostałych, zanim się rozejdzie, że on nie żyje. Wyniki badań, pogonię laboratorium, Wiesio… znaczy doktor Woźniak też już z grubsza coś będzie wiedział, ale i tak widać, że w grę wchodzą godziny od szesnastej do osiemnastej. Na moje oko, to nie jest mord rabunkowy, zdaje się, że znów mamy imprezę towarzyską…

W chwili kiedy sprawozdanie dotarło do nas, stwierdzono już, co następuje:

Denat miał przetrącony kark, ale nie od tego życie stracił. Upadł na twarz, na żelazne utensylia kominkowe, co sprawiło, że twarz postradał również i nie tylko umarł, ale też wyglądał nie bardzo pięknie. Został zdjęty z przyrządów, które go zabiły, i odwrócony na plecy najprawdopodobniej przez zabójcę, po czym zostawiono go w spokoju. Zgasł mniej więcej półtorej do dwóch godzin przed chwilą badania, z czego udało mi się wyliczyć, że przybyłyśmy tam z Danusią zaledwie w kwadrans po wydarzeniu, jej człowiek zaś o mało nie zetknął się z policją. Miał fart, że zdążył, przesadziłam z donosicielską gorliwością, należało zostawić mu więcej czasu.

Ktoś u niego musiał być, bo sam się w ten kark nie rąbnął. Odciski palców wskazywały na grono niezbyt liczne. Wyodrębniono denata, dwie baby, z czego jedną licznie, rozmieszczenie jej palców wskazywało na sprzątaczkę, jednego faceta bardzo świeżego i czterech dawniejszych. Ponadto jedne rękawiczki, również świeże, raczej męskie niż damskie, chyba że dama przez całe życie zajmowała się podkuwaniem koni, co, jak wiadomo, wyrabia w rękach wielką siłę i powiększa ich rozmiar. Niestety, chirurgiczne, stwarzające zerowe możliwości identyfikacji.