Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 38 из 73

– Wiem – powiedziała Jadwiga, zaskakując mnie straszliwie. – To też w sklepie. Listonosz był. Wszystko działo się razem, spytał o nią, powiedział, że przed chwilą ją widział, a musi być ona, bo resztę ludzi zna… panią też… Tak mu się wydawało, że wchodziła, ale zmitrężył chwilę u tych Łojków obok… No i myślał, że jest, spytał o nią, Maria Piotrowska.

– Zaraz – przerwałam stanowczo. – Zróbmy harmonogram…

Jadwiga spojrzała na mnie jakoś dziwnie i sięgnęła po papierosa.

– Na co to pani?

– Dla świętego spokoju. Wiecznie się po mnie plączą jakieś zagadki i tajemnice, klątwa pewnie, więc ile mogę, rozwiązuję, bo to wariactwa można dostać. Na plaster mi jeszcze dziewczyna? Jak ją zobaczyłam, pomyślałam, że to obsesja, wszystkich znam, z czymś mi się jej twarz kojarzy i proszę bardzo, niech pani sama spróbuje, taka rzecz człowiekowi sen z oczu spędza. A jeszcze do tego ten dom…

W tym miejscu Jadwiga kiwnęła głową z pełnym zrozumieniem. Nie musiałyśmy sobie wyjaśniać, jakie walory przedstawia sobą akurat ten dom.

– Mógł ją listonosz naprawdę widzieć?

– Mógł. Jak weszłam do sklepu, to już była i zaraz wyszła. Ja rozumiem, co pani ma na myśli. Poszła do siebie, tu naprzeciwko, zakupy pewnie zaniosła, zaraz wyszła i ja ją spotkałam. No, zobaczyłam. Listonosz przyszedł tuż przed moim wyjściem i pytał, czy nie ma Marii Piotrowskiej, bo dopiero co wchodziła. Pod siedemnastym mieszka, no to przecież tutaj… Dlatego uważam, że to ona.

– Żadnej Marii Piotrowskiej nie znam – stwierdziłam po dłuższym zastanowieniu. – Może naprawdę popadłam w paranoję. No nic, może ją spotkam i przycisnę, bo mnie to wszystko denerwuje…

Ujrzałam cholerną dziewczynę ponownie tylko dzięki temu, że wyszłam wyjątkowo późno, koło dziewiątej, a nie o świcie. Zaspałam, najzwyczajniej w świecie, ostatecznie nie wychowałam się wśród kur i krów, jedno trzeba karmić, a drugie doić, i wstawanie o wschodzie słońca niedostatecznie weszło mi w nałóg. Znajdowałam się na ścieżce tuż nad willą, kiedy też wyszła. Zrobiła dziwną rzecz.

Widziałam to jak na filmie, specjalnie się zatrzymałam. Zamknęła drzwi, odwróciła się i znieruchomiała, wpatrzona w drogę przed sobą. Po czym spokojnie przeszła za dom, gdzie nie było jej już z drogi widać, ostrożnie wyjrzała zza węgła i skoczyła w las, wdrapując się po skarpie. Popatrzyłam w kierunku jej spojrzenia, bezlistne drzewa stwarzały możliwości, wytężyłam wzrok i ujrzałam Terliczaka, gapiącego się na nią z drogi, tuż obok domu Waldemara. Zdziwiłam się, pomyślałam, że ten cholerny Terliczak wszędzie się plącze, ucieszyłam się, że jest tutaj, a nie na plaży, gdzie patrzyłby mi w zęby, obejrzałam się na dziewczynę i już jej nie dostrzegłam. Znikła w gąszczu.

Owszem, mogę się przyznać. Pozazdrościłam jej kondycji. Osiemnaście lat temu też potrafiłabym się przedrzeć przez rozmaite wądoły w rekordowym tempie, teraz wyszłoby mi to już znacznie gorzej, ale było to doznanie czysto osobiste, uczuciowe niejako, nie tykające umysłu. Zdusiłam je. Ruszyłam dalej ścieżką, o ile można to było nazwać ścieżką, z pewnością przejście nie dla paralityków, po czym, na górze, dostrzegłam ją jeszcze na alejce dalej na prawo. Nie szła ku plaży, pchała się w las. Maniaczka jakaś leśna czy co…?

Nie pchałam się za nią.

Nazajutrz zorientowałam się, że wyjechała. Ktoś chyba nawet powiedział, że widział ją w autobusie z bagażami, poza tym dom był ciemny, zamknięty, jakoś wykluczał obecność ludzkiej istoty. Przepadła dla mnie. Chętnie bym jej poszukała, bodaj nawet bez racjonalnych powodów, gdyby nie to, że Piotrowskich istniała w tym kraju przerażająca ilość i raczej nie miałam szans. Postarałam się dać jej spokój i wyrzuciłam ją z pamięci.

Prognozy pogody okazały się trafne, wiatr wzmógł się nagle i kolejnego dnia koło południa można już było obejrzeć niezły sztorm. Ze zdjęciem siatek Waldemar zdążył w ostatniej chwili. Odczekałam jeszcze dwa dni, z nadzieją, że ucichnie i resztę śmieci wyrzuci, ale nie zanosiło się na to, sztorm miał potrwać cały tydzień. Ponadto kończył się zimny kwiecień i zbliżał ciepły maj. Czas było wracać do domu.

Kocio odjechał dzień wcześniej. Aczkolwiek mijaliśmy się raczej, to jednak ze zdziwieniem stwierdziłam, że zdążyłam się chyba trochę do niego przyzwyczaić…

Orzesznika w domu nie było, co stwierdziłam od razu po przyjeździe. Ze słuchawką przy uchu oglądałam sobie przez okno prawie cały front jego willi, w której, mimo zmroku, nie zapalało się żadne światło. Nie przyszło mi wcześniej do głowy zapytać kogokolwiek o jego rodzinę, ma jakąś żonę i dzieci czy też egzystuje samotnie, poza tym w takim dużym budynku powi

O co mi chodziło dokładnie, sama nie miałam pojęcia. Niewątpliwie w jakimś stopniu o złotą muchę, ale oprócz tego czułam lekki niepokój, spowodowany przez Terliczaka. Plotki, ludzkie gadanie i głupie podejrzenia to gorsze niż dżuma, a ten szakal wstrętny uparcie wplątywał mnie w zbrodnię. Dojdzie w końcu do tego, że ktoś w to uwierzy… Uparłam się rozwikłać chociaż trochę.

Zadzwoniłam do Tosi i Henryczka. Owszem, zdaniem Henryczka, Orzesznik miał żonę i córkę, córka nie wyszła chyba jeszcze z wieku szkolnego, wobec czego o tej porze roku ktoś tam powinien być. Jeśli nie ma, on nic na to nie może poradzić.

Zadzwoniłam do Ani, zastałam ją i umówiłam się na rozmowę osobistą, na jutrzejsze popołudnie. Wydawało mi się, że tak podejrzanych spraw, jak działalność i nagłe zejście słodkiego pieska, nie należy omawiać przez telefon.

Wreszcie zważyłam przywieziony bursztyn. Miałam jedenaście i pół kilo!





Nazajutrz o poranku nie wytrzymałam. Przyzwyczajona jeszcze w pewnym stopniu do tych nadmorskich wschodów słońca, o nieludzkiej godzinie, siódmej rano, w upojeniu i z dreszczem szczęścia, wyciągnęłam swojego mini-crafta. Wetknęłam do niego byle którą końcówkę, skośnie żłobkowaną, z dzióbkiem. Wybrałam średni bursztynek, skąpiąc sobie na razie tych największych, wzięłam głęboki oddech i prztyknęłam maszynerią.

No i tak się zaczęło szaleństwo…

Na spotkanie z Anią zdążyłam tylko dzięki temu, że od przecudownego zajęcia pół godziny wcześniej oderwał mnie telefon. Dzwonił Kocio.

– A, już jesteś – powiedział, uradowany. – Tak myślałem, bo pogoda pokazuje wiatry. Już się połapałem mniej więcej w tych prawidłach bursztynowych.

– Niby jestem, ale jakby mnie nie było – przyznałam się od razu. – Obawiam się, że nie istnieję dla świata.

– Bo co się stało?

– Nic. Zaczęłam czyścić bursztyn. Mini-craftem i frezami.

– Nie szmerglem…?

– Szmergiel mi nie leży. Frezami świetnie idzie. Robię już… czekaj, który…? Czterdziesty szósty… – rozejrzałam się dookoła siebie i omal mnie nie zatchnęło. – Rany boskie…!

– Co się, do diabła, znowu stało? – zaniepokoił się Kocio.

– Nic. Dopiero teraz zobaczyłam, co się tu dzieje…

– A ty to robisz w mieszkaniu?

– No a gdzie miałabym robić…?

– Wiesz, że ogłuszyłaś mnie. Słuchaj, ja to chcę zobaczyć! Wpadnę do ciebie, pozwolisz? Czekaj, teraz jest wpół do piątej…

– Co…?! – wrzasnęłam ze zgrozą.

– Wpół do piątej. Za minutę. A co…?

– Jezus Mario! Muszę natychmiast wyjść! Nie, zaraz, muszę się ubrać! Nie, o Boże, umyć chyba… Dobrze, wpadnij o ósmej, do ósmej już wrócę!

Rzuciłam słuchawkę, musiałam jeszcze porozłączać i trochę oczyścić całe ustrojstwo, pamiętna niegdysiejszego zaklinowania. Popędziłam do łazienki, spojrzałam w lustro i prawie mnie zatchnęło.

Czegoś takiego na sobie nie widziałam dotychczas nigdy. Wszystko, włosy, brwi, rzęsy, twarz i gors, miałam na grubo upudrowane bursztynowym pyłem. Wyglądałam jak lekko żółtawy upiór. Spodziewałam się już rażącego widoku, obejrzawszy warsztat pracy, ponieważ całe moje otoczenie, stolik, firanki, kwiatki, książki, a także herbata w szklance, pokryte było grubą warstwą owego pyłu, ale rzeczywistość przeszła moje oczekiwania. Nie byłam pewna, czy zdołam się umyć wodą i mydłem, błysnęła mi myśl o maśle, nie wysmaruję się przecież teraz masłem, poza tym masło działa na smołę, na żywicę chyba terpentyna…? Nie mam luzem terpentyny, zawiera ją pasta do podłogi, mam się wymazać pastą do podłogi…?