Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 39 из 73

Machnęłam ręką na wątpliwości, ryzyk-fizyk, twarz i szyję umyłam zwyczajnie, włosy spróbowałam wyczesać szczotką, zeszło wszystko, możliwe, że niedokładnie, ale przynajmniej przestało być widoczne. Na myśl, że niszczyłam stary szlafrok, a nie którąś kieckę, doznałam nawet ulgi.

Na spotkanie z Anią w kawiarni na Rozdrożu przyjechałam punktualnie. Jeszcze chichotałam, wspominając własne dzieło, i Ania trochę się zdziwiła.

– Odniosłam wrażenie, że chciałaś rozmawiać o śmierci Kajtka? Niemożliwe, żeby to cię tak śmieszyło! Musiało ci się coś przytrafić?

– Owszem, wdałam się w pracę szlifierską…

Zrelacjonowałam jej w skrócie moje ostatnie sukcesy i próby. Ania kochała bursztyn, zainteresowała się tak, że dopiero po dwudziestu minutach mogłyśmy przystąpić do zasadniczego tematu.

– Kiedy mi mówiłaś, że on umarł, o tym wszystkim nie miałam jeszcze najmniejszego pojęcia – powiedziałam, kończąc sensacyjną opowieść, której słuchała prawie z wypiekami na twarzy. – A teraz, sama rozumiesz, chcę dojść jakoś, co się wtedy naprawdę działo. I jedyna osoba, jaka mi przychodzi do głowy, to jest jego żona. Ty ją znasz przecież?

– Wiesz, że to jest wstrząsające – powiedziała Ania. – Znam ją, owszem, ale to nie jest moja przyjaciółka.

– A co to w ogóle za rodzaj facetki?

Ania milczała przez chwilę, porządkując zapewne wrażenia, którymi ją uszczęśliwiłam.

– Chyba nie będę powściągliwa – zdecydowała się nagle. – Otóż powiem ci: ona pasuje do tego wszystkiego.

– Rozumiem, że już masz jakieś własne wnioski?

– A ty nie? Nie wierzę. Znałaś go przecież doskonale. To nagłe bogactwo należało do niego, nie do niej. Jeśli tam był, sam nikogo nie mordował i sam nie kradł, a za to wszystko widział, w grę może wchodzić tylko jedno. Szantaż.

Odetchnęłam potężnie i z wielką ulgą. Nareszcie się wyklarowało!

– Cieszę się bardzo, że to ty wymówiłaś to słowo, a nie ja. Usiłowałam nie szkalować go pośmiertnie, chociaż pchało mi się natrętnie właśnie coś takiego. Pytanie, kogo szantażował.

– Morderców oczywiście. Wnioskuję z tego, co mi powiedziałaś, mam nadzieję, że mówiłaś porządnie i ściśle. Jeśli naprawdę nie znaleziono tam wtedy żadnych śladów wleczenia zwłok, morderców musiało być co najmniej dwóch. Poza tym, w grę wchodzi ten, jak mu tam, ten piękny…

– Terliczak.

– Terliczak. Jeśli tak wyraźnie okazuje niechęć, jakiejś krzywdy zapewne doznał. Nie sądzę, żeby też był szantażowany, bo teraz by się raczej cieszył i milczał, ale coś musiał stracić bezpowrotnie i już nie odzyska. Tak mi się to układa. Kajtek ich widział, znał albo wyśledził. Nasuwa mi się myśl o tym utopionym skąpcu, którego pieniądze znikły, logiczny wniosek, płacił szantażyście, a zatem był zamieszany w zbrodnię.

– Myślisz, że ci sami mordowali i ci sami zabrali bursztyn?

– Uważam, że tak. Ale, na ile się orientuję, ty to wiesz lepiej, ktoś i

– Całkowicie.

– Może nawet namówił ich do tego ten kupiec bursztynowy, może sam brał udział i tylko Kajtek go nie wypatrzył…

– A za to pozbawił ich łupu – zauważyłam w zamyśleniu, bo oczyma i uszami duszy widziałam i słyszałam Terliczaka, jakby stał mi nad głową. – Za zbrodnię konsekwencji nie ponieśli, ale nic na niej nie zarobili, przeciwnie, musieli płacić i płacić… Aż go w końcu otruli, zapewne przez posły…

– Przez wmieszanego kupca – skorygowała Ania i wypiła resztkę swojej herbaty.





Przeraziłam się, że zaraz powie coś o braku czasu i zechce zakończyć spotkanie, i zaproponowałam czym prędzej cokolwiek i

– To nadzwyczajne, jak się nam wszystko w tej rozmowie układa – powiedziałam z podziwem. – Porządkujesz wydarzenia!

– Zapomniałaś chyba, że to jest mój zawód – odparła Ania spokojnie. – Główne moje lektury składają się z akt sądowych i dochodzeniowych. Muszę logicznie myśleć, choćbym nawet nie chciała. Wolałabym tych ludzi obejrzeć i przepytać bezpośrednio… Oczywiście jest to czysta teoria, bo nie mamy żadnych materiałów dowodowych.

Istotnie, zupełnie wyleciało mi z głowy, że rozmawiam z sędzią. Karniakiem w dodatku.

– Szczerze mówiąc, ta dodatkowa korzyść z ciebie nawet mi na myśl nie przyszła – wyznałam ze skruchą. – Miałam tylko nadzieję na drugą żonę Kajtusia. Bo teraz już wyraźnie widać, że on własną śmiercią zginąć nie miał prawa…

– Czekaj, niech pomyślę – przerwała mi Ania i zapatrzyła się w okno. Miała na co, na Rozdrożu kłębił się okropny korek. – To już tyle lat…

– Czternaście.

– Tak? Możliwe. O ile pamiętam, dochodzenia nie było. Istniały wątpliwości, ale medycyna dopuściła w końcu śmierć naturalną. A tak naprawdę, to trudności wyłoniły się od razu, Idusia mdlała…

– Jaka Idusia?

– Druga żona. Nikt nie wiedział, z kim on się spotkał, motywy żadne, bo pieniądze wciąż prawnie należały do niej, gacha nie miała, szalała za Kajtusiem, roboty mieliby z tym powyżej głowy, a tylko w angielskich powieściach kryminalnych dociekliwy pan śledczy dla własnej satysfakcji wysila się pozornie bez powodu. U nas nie wykryte sprawy kalały statystykę, zatem nie było sprawy.

– I teraz, po tylu latach, tylko jedna Idusia może coś pamiętać i puścić farbę.

– Jeśli ma rozum, odczeka jeszcze sześć. Po dwudziestu latach następuje przedawnienie i jeśli nawet jej pieniądze pochodziły ze zbrodniczego przestępstwa, nikt jej ich nie odbierze. Zresztą, przypuszczam, że już je wydała.

– A nie ona popełniła przestępstwo i może przysięgać na wszystkie świętości, że o niczym nie miała pojęcia…

– Wtedy by jej to nie pomogło. Teraz, może masz rację, może jej się coś wyrwie… Dużo byłoby pytań. Z kim się spotykał, kto u nich bywał, telefony, wszystko o pieniądzach, co mówił, czy się czegoś bał i tak dalej. Jaki tryb życia prowadził, wyjeżdżał może… Czekaj! – zreflektowała się nagle. – Przecież ja wiem, jaki on tryb życia prowadził, grywaliśmy w brydża! Musiałabym sama siebie przesłuchiwać. No oczywiście, teraz już dokładnie nie pamiętam, ale wiem, że sam, bez Idusi, wyjechał jeden raz. Ileż w ogóle to małżeństwo trwało, niecałe dwa lata! A raz usłyszałam rozmowę, dzwonił… To znaczy nie wiem, czy on dzwonił, czy dzwoniono do niego, to było u nich, wyszłam z łazienki, zorientowałam się, że wisi na słuchawce tuż przy drzwiach gabinetu, nie chciałam przeszkadzać, więc cicho zamknęłam drzwi i cicho przeszłam, mieli wszędzie dywany. Powiedział: „Miło mi pana słyszeć”, kąśliwie dosyć, potem: „Co pan powie!”, takim tonem, że człowieka skręca od razu, potem: „To pech. Czekam do niedzieli wieczorem, w poniedziałek jest dzień pracy”. I tyle.

– Szantażu to nie wyklucza – zauważyłam niepewnie.

– Ale i nie potwierdza. Chociaż brzmiało to bardzo jadowicie.

– Czeka do niedzieli, a w poniedziałek leci z donosem…

– Anonimowo. Bo inaczej odpowiadałby za ukrywanie przestępstwa.

– Jestem pewna, że łgarstwo na tym tle miał już doskonale obmyślone. Łgał koncertowo. Mógł się przesadnie rozbestwić i wreszcie stracili cierpliwość, bo wychodzi mi, że jeśli istotnie szantażował, to co najmniej dwóch, jeśli nie trzech.

– Nie wiem, jak do tego dopasować tych kupców i pośredników – powiedziała Ania z wahaniem. – Przecież wiesz, że ja tam czasem bywam, na tej Mierzei, w Krynicy Morskiej, tyle że w lecie. Sama mnie zachęciłaś. Zdołałam się zorientować, że ten bursztyn to jak ryby. Oni sami nigdzie z tym nie jeżdżą, kupcy przyjeżdżają do nich. I tu musiało być podobnie, zaraz, gdybym koniecznie musiała wytypować podejrzanego, wybrałabym tego Frania, który znikł. Ale z doświadczenia wątpię, czyby truł, przemytnicy nie lubią mokrej roboty, chyba tylko wyjątkowo…

– Kajtuś mógł się im przekształcić w zaporę nie do przebycia…

– Zleciliby to komuś. Chociaż, czekaj, czternaście lat temu jeszcze byli głupsi i mniej wyspecjalizowani. Któryś, jeden, załatwił to osobiście, może przypadkiem zdobył coś szkodliwego na wątrobę. I skorzystał z okazji.