Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 32 из 73

– Idź stąd, kotek – mruknęłam do niego pod nosem. – Tu wąsko, nie pomieścimy się razem. Może i śmierdzę rybami, ale nie jestem jadalna.

Dzik poruszył się i uczynił dwa drobne kroczki do przodu. W tym momencie od pnia drzewa tuż przed nim oderwało się coś dużego i ze zdławionym krzykiem runęło w dół, wprost na mnie. Dzik, niczym gromem rażony, kwiknął cienko, zawrócił w miejscu i dosłownie strzelił w las, ja zaś w ostatniej chwili zdążyłam się usunąć. Niecałkowicie, coś złapało mnie za ramię, oderwało mi kaptur fufajki i przewróciło się na moje gumiaki.

Podniosło się, nim odzyskałam zdolność ruchu, i okazało dziewczyną, czy może młodą kobietą, niewyraźnie widoczną w leśnym mroku.

– Och, bardzo panią przepraszam – powiedziała nieco zdyszanym głosem, z wielką skruchą. – Zachowałam się jak idiotka. Przestraszyłam się tego dzika…

– Nic nie szkodzi – odparłam grzecznie. – On się przestraszył bardziej. Wyjdźmy z tego lasu, póki się nie ściemni całkiem.

Ruszyłam ścieżką ku górze, a ona ruszyła za mną. Wciąż usiłowała się usprawiedliwiać.

– Pierwszy raz w życiu natknęłam się tak na prawdziwego dzika na swobodzie… Tyle się gada, że one są niebezpieczne… Tak stał i patrzył na mnie… Głupio, oczywiście… Przecież by chyba na mnie nie zaszarżował…? Pani się ich nie boi…?

– Niespecjalnie. Tutaj raczej nie. Są oswojone.

– Jak to…?

Zdziwiłam się i zatrzymałam na górze ścieżki. Przede mną widniały już blisko oświetlone domy.

– Co, jak to? Przecież je tu wszyscy karmią. Nie wie pani o tym?

Też się zdziwiła i zakłopotała.

– Nie, nie miałam pojęcia. Ja nie stąd. Dopiero dzisiaj przyjechałam. Pierwszy raz.

– A… Rozumiem. Teraz już wszystko rozmarzło i mają co jeść, ale jeszcze ciągle przychodzą na kolację. Maciora bywała awanturnicza, te młodsze rzadko. Ma pani gdzie mieszkać?

– Tak, oczywiście. Tu zaraz, niedaleko…

Zaczęłam schodzić ścieżką w dół. Dziewczyna mi nadal towarzyszyła. Las się skończył, zrobiło się widniej, wyszłam na drogę prawie przed domem Waldemara i obejrzałam się na nią. Zobaczyłam jej twarz i jakieś mgliste wspomnienie drgnęło mi w pamięci. Chyba kiedyś widziałam te oczy, pełne popłochu i paniki, ciekawe, kiedy i gdzie…? Nie chciało mi się teraz tego dociekać, na dziś miałam dosyć wszelkich wysiłków.

– Tu mieszkam – powiedziałam. – Lepiej niech pani chodzi po lesie w dzień. O tej porze może pani spotkać dziki nawet na drodze.

– Tak, rozumiem. Jeszcze raz panią bardzo przepraszam…

Zamykając za sobą furtkę, obejrzałam się na nią. Przeszła już parę kroków i zatrzymała się przy wejściu na tę parcelę naprzeciwko. Rozglądała się dookoła, jakby sprawdzała, czy nie grozi jej już żadne niebezpieczeństwo. Ruszyłam dalej, do drzwi, i straciłam ją z oczu.

Zainteresowała mnie, nie wiadomo dlaczego, i gdybym nie była tak imponująco uchetana, z pewnością wdałabym się z nią w dłuższą pogawędkę…

Bursztynowe eldorado trwało trzy dni.

Czwartego sytuacja wróciła jakby do punktu wyjścia, wiatr się wykręcił, przeszedł na kierunek północno-zachodni i powiał mocniej. Spokojnie leżące, przez te trzy dni napędzane śmieci znów zaczęły podnosić się i wirować. Na wielki sztorm się nie zanosiło, pogoda utrzymywała się piękna, ale widać było nadchodzącą zmianę, usiłowałam zatem wygrzebać sobie możliwie dużo, zanim wszystko odpłynie do Szwecji albo do Kłajpedy.

Nie ja jedna czyniłam starania, plaża usiana była takimi łowcami, z tym że zamieszanie w morzu rozproszyło naród po całym brzegu i ciasnota nie dokuczała. Gdzieś tam na prawo ktoś się miotał, gdzieś tam na lewo… Uparłam się złapać grubsze śmieci, jeszcze skupione, podrywające się gęstszą chmurą, i pchałam się do wody zgoła bezrozumnie. Zrzuciłam kurtkę, podwinęłam rękawy swetra, zostawiłam sobie natomiast spódnicę, bo już była taka mokra, że nic nie robiło jej różnicy, a przy tym w pewnym stopniu chroniła wierzch gumiaków. Chlupiąca fala spływała po niej, nie wdzierając się do wnętrza obuwia, co nie zmieniało faktu, że i tak w butach miałam pełno wody. Strój był to z pewnością nietypowy, wszyscy normalni ludzie do tej roboty zakładali spodnie.

Nie zwracałam żadnej uwagi na otoczenie, zziajana, zasapana, ochwacona niemal tą zdrową gimnastyką, aż do chwili, kiedy ktoś się za mną odezwał.

– Dziewczyno, czy masz źle w głowie? – spytał stojący nad moimi śmieciami facet.

Jeden rzut oka mi wystarczył. Nie rybak. Przyjezdny, turysta. Mimo to mojego łupu nie kradnie. Nieszkodliwy.





Zarazem jednak usłyszałam, co powiedział. Od tylu już lat nie miałam prawa do miana dziewczyny, że wręcz poczułam się wzruszona.

– Mam – potwierdziłam energicznie, wytrząsając siatkę, i znów wlazłam do wody.

– Dlaczego, do diabła, nie ubrałaś się w spodnie? – spytał surowo za moim następnym wyjściem.

– Nie mam – odparłam zwięźle i zgodnie z prawdą, ponownie wdzierając się w morze.

– Jak to, nie masz? – zdziwił się przy kolejnej okazji.

Osobliwa rozmowa z długimi i bardzo mokrymi przerwami zaczęła mnie równocześnie irytować i śmieszyć. Na gadanie brakowało mi sił, wszystkie musiałam poświęcać machaniu siatką, śmieci rozpraszały się coraz szybciej, fala rosła i widać było, że to już ostatnie podrygi.

Zatrzymałam się w obrocie ku morzu.

– Młodzieżowiec się znalazł! – prychnęłam gniewnie. – Dziewczynki powi

– Jak to?! – zdążył wrzasnąć za mną. – Żadnych…?!

Nie darłam się do tyłu, musiałabym ryczeć pełną piersią, bo morze hałasowało. Odpowiedziałam z opóźnieniem.

– Żadnych.

– Narciarskich…? Od piżamy…?

Co się tak uczepił tych spodni, ma przecież jakieś na tyłku, nie wystarczy mu? Na plaster mu jeszcze i moje? No, ostatni raz machnę, prawie już nie ma co łapać, koniec zabawy…

Wróciłam ostatecznie na brzeg.

– Otóż, kotku mój – wyjaśniłam obszerniej. – Żadnych spodni nie posiadam. Piżam nienawidzę. Jedne narciarskie kiedyś miałam, ale nigdy mi w nich nie było przyjemnie, a wyglądałam jak krowa. A spódnicę zaraz mogę wyżąć.

Rzuciłam siatkę na piasek, zgarnęłam mokry dół i wycisnęłam z niego wodę. Nie całkowicie, rzecz jasna, ale i tak spódnica od razu zrobiła się lżejsza. Mogłam przystąpić do wybierania zdobyczy, towarzystwo zaś przy tym potrzebne mi było jak dziura w moście.

– To nie do wiary – zaopiniował po chwili. – W dzisiejszych czasach…? Właśnie się nad tym zastanowiłem, jedyna znana mi kobieta, która nie ma żadnych spodni…

– Precz!!! – warknęłam dziko, bo pochylił się nad moimi śmieciami. – Wszystko moje!!!

– To też? – zainteresował się, wskazując wielki rybi szkielet z resztkami ogona.

– Wszystko!!! Ręce precz od Korei…!!!

– Nie, ja chciałem grzecznie spytać, czy mogę na chwilę pożyczyć ten przyrząd. Machnąłbym sobie…

– A machaj – zgodziłam się, bo gotowa byłam pożyczyć mu samą siebie, żeby tylko oddalił się w Pireneje na ten cudowny moment pierwszego grzebania. Pod rybim szkieletem błyskało mi upojnie, jeden czerwony widziałam wyraźnie, na bok odturlał się prawie kartofel…

Nagle przypomniałam sobie mojego wymarzeńca i doznałam olśnienia. Rzeczywiście robiłam mu straszne świństwo, przegrzebując jego kupy, rzeczywiście on tego wcale nie chciał. Samemu wynajdywać i odkrywać te łupy, to jest przecież właśnie to największe szczęście, na tym polega cały urok połowu! Waldemar mówił to samo, przyznał mi się kiedyś, że nawet jeśli grzebie jego ukochana żona, on czuje żal, bo chciałby sam, osobiście, pierwszy…

Trafiłam na piękny placek odrobinę w jednym miejscu odłupany, jaśniało z tego miejsca wnętrze. Serce mi podskoczyło. Podniosłam go, popatrzyłam pod słońce… Jezus Mario, komar! Komar jak byk, cały, nie uszkodzony, skrzydełka, wszystkie nogi, doskonale widoczny…

Oszalałam ze szczęścia. Tkliwość w stosunku do świata ogarnęła mnie tak wielka, że życzliwie obejrzałam się na faceta, gmerającego w morzu moją siatką. Miał na nogach gumiaki, ale krótkie, daleko wejść nie mógł. Właściwie w ogóle nigdzie nie mógł wejść, za ostro już chlupało. Mimo to sięgał siatką i wiedział, gdzie to ma sens, celował w rozproszone już kompletnie czarne szczątki. Gdyby jeszcze co złapał, nie żałowałabym mu, niech sobie ma.