Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 31 из 73

– Baltazar, pani myśli, że też…?

– Grosza bym za niego nie dała. Trzeba było widzieć, jak patrzył na ten bursztyn na plaży. Na nogę mu wlazłam i nawet tego nie zauważył. Nie uwierzę, że ich potem nie obstawiał, powinien był się ich trzymać jak rzep psiego ogona. Mówi pan, że pomagał pan im to nosić, nie widział go pan gdzieś blisko?

– Nie zwracałem uwagi, ale ludzie się plątali. Mógł być.

– Upieram się, że był…

Upierać się nikt mi nie zabraniał, ale korzyści to żadnej nie przynosiło. Zła byłam trochę na siebie samą, zmarnowałam wszystkie okazje sprzed lat, mogłam przydusić chociaż słodkiego pieska, to nie, poddałam się uczuciowym turbulencjom nie wiadomo po co. Wymarzeniec też… Uległam mu najgłupiej w świecie, należało zaprzeć się zadnimi łapami i towarzyszyć mu do tych glin, śledztwo przecież ruszyło po znalezieniu zwłok! I ten Florian… uznali w końcu, że sam się utopił, żeby sobie nie paskudzić statystyki…

Tym bardziej postanowiłam teraz już nie popuścić. Czort bierz Frania, dopadnę Orzesznika, to on miał w ręku bursztyn ze złotą muchą! Pazurami z gardła mu wydrę informację, skąd go wziął, urządzę konfrontację z Henryczkiem, złapię Anię, znajdę tę drugą żonę słodkiego pieska…!

Niewiele brakowało, a wróciłabym natychmiast do Warszawy. Powstrzymał mnie wiatr.

Obudziłam się o szóstej rano i od razu stwierdziłam jakąś zmianę w atmosferze. Nie wyło… Słuchałam przez chwilę i upewniłam się, że to nie złudzenie, północny wiatr ucichł. Kiedy wiał potężnie, na strychu od strony morza wyło jak stado wilków, zatem albo zdechł, albo zmienił kierunek. Wstałam i wyjrzałam przez okno, słońce już wzeszło i wszystko było widać.

Bezlistne jeszcze drzewa wcale się nie ruszały. Podejrzliwie przyjrzałam się jakiejś szmacie, wiszącej na sztachecie parkanu. Nie powiewała. Nie wytrzymałam, na palcach, delikatnie, zakradłam się do pokoju Mieszka, bo tylko z jego okna widać było mały samolocik na wysokiej żerdzi, wskazujący kierunek wiatru. Mieszko spał twardo, do czego jeszcze miał prawo, dopiero na ósmą jechał do szkoły.

Popatrzyłam na samolocik. Odwrócił się, i to jak! Najwyraźniej w świecie wiatr, jeśli w ogóle wiał, to z południowego wschodu. Po takim sztormie idealny kierunek na bursztyn!

Jeszcze nie byłam pewna, udałam się do łazienki, otworzyłam okno i wystawiłam głowę. Morza nie było słychać. Jezus Mario, w takim tempie usiadło…?!

Na dole usłyszałam ruch. Najwyraźniej Waldemar wychodził, nie na Zalew chyba, bo jeszcze wzburzony, zresztą przy południowym wietrze nieprędko się uspokoi, wobec tego nad morze. Siatki będzie stawiał czy też myśli to samo co ja…?

Wigoru dostałam takiego, że w dziesięć minut byłam ubrana. Herbaty napiłam się z termosu. Na dole zawahałam się, lecieć na durch przez las czy jechać do barki?

Zatopiona przy brzegu barka widoczna była przy bardzo niskiej i spokojnej wodzie, a znajdowała się akurat tam, gdzie przed laty razem ze słodkim pieskiem odkryliśmy ten najlepszy przejazd ku wydmom, w połowie drogi między Piaskami a Leśniczówką. Tu miałam do plaży pięć minut ostrego marszu, tam trzy minuty jazdy i minutę przez wydmy, razem cztery, to mniej… O, do licha, siatka…!

W czasie ostatnich dziesięciu lat moja siatka gdzieś zginęła i została mi tylko siatka wymarzeńca, na długim drągu, który nie mieścił się w samochodzie. Mogłam niby wystawić ją przez okno, ale niewygodnie jak diabli i wolniej trzeba jechać. Machnęłam ręką na samochód i poleciałam piechotą, bo siatka wydawała mi się niezbędna.





Morze jeszcze nieźle chlupało, ale bursztynowe śmieci już się kotłowały. Nie gromadziły się i nie leżały spokojnie, tylko kłębiły się w wodzie, podrywane i rozpraszane falą. Na piasku kształtowała się czarna linia, w której nie miałam czego szukać, ktoś bowiem przeleciał tę trasę przede mną. Zatem tylko te z morza…

Omal się nie pochorowałam, wyraźnie widząc kawałki bursztynu, błyskające w tych ciemnych, potwornie ruchliwych chmurach. Urodzaj szalał prawie przy samym przejściu, z pięćdziesiąt metrów ku zachodowi. Wlazłam do wody powyżej kolan, w mgnieniu oka miałam kurtkę mokrą do pasa i mokre rękawy. Patki na kieszeniach trochę je ochroniły, ale do długich gumiaków już mi się nalało. Zimna ta woda była przeraźliwie, na szczęście tylko w pierwszej chwili, po dwóch minutach ruch rozgrzewał i robiła się cieplejsza, przestałam zatem zwracać na to uwagę. Wyłowiłam parę drobnostek, te większe nie dawały się złapać. Dźgałam siatką na ślepo, ledwo zipiąc i cofając się przed nadpływającą falą. Dalej, na większej głębi, dawały się zauważyć cięższe śmieci, bardziej skupione, mniej miotane i rozpraszane, ale dotarcie do nich przekraczało moje możliwości.

Od wschodu nadleciał Waldemar na motorze, zatrzymał się przy mnie.

– Koło południa się uspokoi! – wrzasnął pocieszająco. Zaniechałam na chwilę machania, odwróciłam się ku niemu i wsparłam na siatce.

– Tam leżą takie, do których nie dojdę – oznajmiłam, pokazując palcem. – No, leżą jak leżą, pętają się. Ale pan może sięgnie. Ze szlachetności to mówię.

Waldemar popatrzył, zostawił motor i wlazł do morza. Wylazł mokry po czubek głowy, ale z pełną siatką śmieci. Szlachetność opłaciła mi się, przegarnięte przez niego cięższe kupy poddały się ruchowi wody i podpłynęły bliżej, on swoje zyskał, a ja przy okazji mogłam nareszcie wygarnąć coś lepszego.

Postanowiłam trzymać się tego urodzajnego kawałka, bo na prawo, w porcie, i daleko na lewo pojawili się ludzie. Waldemar pojechał na penetrację całej plaży, byłam pewna, że dotrze aż do Stegny. Skądś nadjechał jakiś młody łobuz i zaczął łowić to kłębowisko o sto metrów ode mnie. Wydał mi się zdecydowanie antypatyczny.

Waldemar nie wracał tak długo, że wreszcie mnie coś tknęło. W obliczu śmieciowo-bursztynowej sytuacji jego powrót do domu szosą był wykluczony, musiał chyba trafić gdzieś dalej na coś interesującego. Mokra, uchetana i przewiana lekkim wiaterkiem, ruszyłam na zachód.

Przy barce działy się straszne rzeczy. Dno wokół zatopionego wraka ukształtowało się jakoś tak, że śmieci je sobie upodobały i ciągnęły ku niemu całymi zwałami. Siedmiu rybaków pchało się do nich z siatkami, nie wszędzie udawało się im dosięgnąć, ale na brzegu rosły już całe góry. W pierwszej z gór, już bezpańskiej, gmerał, rzecz oczywista, ten obrzydliwiec, Terliczak.

Obeszłam go ze wstrętem, na paluszkach, żeby mnie przypadkiem nie zauważył i nie przypiął się niczym pijawka.

Waldemar z braćmi, którzy musieli chyba przyjechać tam szosą, bo na plaży ich nie zauważyłam, działał w samym środku tego szaleństwa. Udałam się na koniec, wywlokłam z morza wybiórki, od których mi serce zapikało, po czym poprzestałam na roli hieny cmentarnej. Japońskie kulki miały zdecydowany wpływ na rozmiar mojego łupu, co płaskie, zostawało odłogiem.

Wiatr, zarówno wedle prognoz, jak i w naturze, wyraźnie ucichał i morze się uspokajało. Istniała nadzieja, że przez noc odwali wielką robotę i żadna ludzka siła nie wywlokłaby mnie w takiej sytuacji z Mierzei. Zbrodnie, śledztwa i całą resztę miałam najdoskonalej w nosie.

Opuściłam plażę jako ostatnia, przy dobrej szarówce, i polazłam do domu przez las, w którym było jeszcze ciemniej. O dzikach, wygłodzonych przez zimę stulecia, nie pamiętałam w owej chwili kompletnie, chociaż opowiadano o nich straszne historie, jak to pożarły dziecko, idące do szkoły, jak to wdzierały się agresywnie do ludzkich siedzib i tak dalej. Osobiście miewałam z nimi kontakt raczej przyjacielski, istotnie, podchodziły pod dom całym stadem, ale to dlatego, że zostały oswojone. Całą zimę wszyscy je karmili, dostawały chleb, kartofle, ryby i kukurydzę i przywykły do tego zaopatrzenia do tego stopnia, że prawie jadły z ręki. Ściśle biorąc, wyrywały z ręki i należało jednak uważać, żeby któryś odważniejszy nie zahaczył człowieka ząbkiem.

Jeden pojawił się właśnie przede mną. Szłam na skróty, bo drogę znałam doskonale i nie chciało mi się przedłużać jej alejką. Znajdowałam się w dole, przede mną ścieżka wznosiła się ostro ku górze i na tej ścieżce stał dzik. Dorosły i nieźle wyrośnięty. Za jego ogonem, jeśli tak można powiedzieć, ścieżka znów opadała, a zaraz za nią przechodziła już normalna droga i stały budynki.