Страница 9 из 22
Kiedy zabrakło im wina, zapukały do Teo. Teo znał się na winach jak mało kto. Mężczyźni z dużą ilością pigmentu tak widocznie mają. Teo miał dużo pigmentu, dużo dobrego humoru, świetne przyprawy do gulaszu i umiał tańczyć flamenco. I już samo pojawienie się Hiszpana, który porzucił dla „swojej Ani” corridę, wszystkie hiszpańskie specjały klimat, i uczy się „szeleścić” i „rzęzić” (żeby móc opowiadać swoim dzieciom polskie bajki), pozwalało wierzyć, że miłość nawet w swoich najbardziej wyrafinowanych przejawach „przenosi góry”. Przyniósł wino i powiedział najśmieszniejszą polszczyzną, na jaką potrafił się zdobyć:
Pśepraszam, nie psieszkadzam, właśnie prasuje przeszczeradlo.
Temat żony profesora pozostał nietknięty. Magda zrobiła to tak, że udało jej się przegadać temat we wszystkich możliwych wariantach nie ruszając „żony”. Nawet nie pamiętała jak ma na imię. Córka Monika. Ale żona?
Zadzwoniła do Remka:
Bądź jutro rano w holu przy dziekanacie. Przynieś ze sobą „brzytwę”. Taką… no wiesz, jak dla tonącego.
Wyszła z szafy. Otrząsnęła się.
Nie będzie czekała, aż ktokolwiek przedstawi „swoją wersję”. Nie będzie go stawiała w kłopotliwej sytuacji. Ona ma własną wersję. Niosła ją przed sobą jak tarczę. Założyła buty na wyższym obcasie. Tak miarowo stukały o posadzkę. Nie miała pojęcia, że ją uprzedził. Weszła do dziekanatu. Właśnie wychodził od dziekana.
Dobrze, że cię widzę! Chciałem z tobą porozmawiać – pociągnął ją za rękę.
Szła potulnie. Na korytarzu ścisnął ją za rękę tak mocno, że aż syknęła.
Chyba oszalałaś, Marty! Co chciałaś zrobić? Wszystko wyjaśniłem. Nie pozwolę, abyś się komukolwiek musiała tłumaczyć… Nie ty… W zasadzie w ogóle nie mam zamiaru nikomu niczego tłumaczyć – przerwał, zawiesił głos.
Nikomu, poza… – urwał.
Patrzył w bok. Puścił jej rękę. Widziała, jak za jego plecami Remek daje jakieś niezrozumiałe znaki. Machał rękami, jakby gasił niewidzialny pożar albo odganiał stado much.
Dziękuję ci, nie wiem, co mam jeszcze powiedzieć, chyba tylko, że nie wiem.
Nic nie wiem Odwróciła się. Podeszła do Remka:
Jeżeli mnie stąd nie wyprowadzisz w ciągu 20 sekund, nigdy więcej nie pójdę z tobą do kina.
Uśmiechnął się tylko. Magdzie zostawiła kartkę.
Moja kochana Szprotko. Jadę do domu. Chyba się to jakoś rozejdzie. Jestem pewna, że to nie jest banalny romans. Magduś, wierzę Mu jak głupia. Tak samo jak wierzę w miłość Hiszpana i w to, że szprotki są złote. Jadę naładować moją baterię. Na moją słoneczną wyspę. Nad jezioro. Całuję.
PS Gdyby mnie szukał… jakiś mężczyzna, to znaczy, że to będzie Remek… a on wie, gdzie mnie szukać.
Wyjeżdżała. Ale nie uciekała. Musiała sobie poukładać w sercu wydarzenia ostatnich dni. Pozamiatać kryształowe okruszki. Pomyślała, że powie o wszystkim ojcu. O ile on już wszystkiego nie wie. Miała wrażenie, że zawarł jakiś tajemny układ z Magdą. Że ona tu, a on tam w domu trzymają nad nią straż. Że się o nią wspornic martwią.
Ten zaciemniony autobus.
Myślała o nim. Dogonił ją wtedy, kiedy wychodziła z Remkiem z uczelni. Nie mógł pozwolić, by odeszła. Przeprosił Remka i odciągnął ją na bok. W zasadzie powiedział dokładnie to, czego się spodziewała, to co kobieta chce w takich chwilach usłyszeć:
Pojawiłaś się w moim życiu jak bajka, chcę tej bajce dopisać szczęśliwe zakończenie. Chcę, byśmy je dopisali razem. To co z tobą przeżyłem… i…
Patrzyła na niego. Paznokcie wbiła sobie w nasadę dłoni, aż do boli Mówił coś o wyjaśnieniu sytuacji, o żonie, o wspólnym dziecku. Wspólnych z nią latach. O tym, że nie jest łotrem, i potem, że jest łotrem, ponieważ cokolwiek zrobi, zostanie odebrane jako łotrostwo.
Wyjaśnił dziekanowi sprawę zdjęć. Oświadczył, że jest to osobista sytuacja dotycząca dwojga dorosłych ludzi, którzy mają zagwarantowane przez konstytucję prawo do ochrony swej prywatności.
Wyjawił sprawę plagiatu.
W takich sytuacjach jest bezkompromisowy. Jest uczciwy. Stara się być uczciwy. Nie może dłużej tak żyć, więc wyjaśni wszystko żonie. Chciałby to zrobić najdelikatniej, jak potrafi.
W tym momencie przyszło Martynie do głowy, że sposób, w jaki mężczyzna traktuje swoją żonę, jest wyrazem jego stosunku do kobiet. Tak w ogóle. Nigdy nie pamięta, aby ojciec w jej obecności czy przed kimkolwiek i
Widziała, jak Remek krąży wokół kasztanowca na placu przed uczelnią. Data mu znak, żeby odszedł.
Mimo tej całej afery i tej rozłąki czuła się bezpiecznie. Jakie to cudowne uczucie wiedzieć, że mężczyzna, z którym jest (czy ona jest z nim?; co to znaczy być z nim?), jest mądry, że znajdzie jakiś sposób na wyjście z każdej sytuacji. Zapomniała o tej historii z biegiem. Przypomniała sobie za to historię z ręcznikiem i urwaną żaluzją na sali wykładowej. To niemożliwe, by tak niebanalnie rozpoczęta historia miała mieć jakiś banalny finał. Pamięta to uczucie, kiedy stała przed nim naga. Wtedy chyba po raz pierwszy czuła, że wygląda jak kobieta. Andrzej ją onieśmielał. A przy nim zawsze chciała być naga.
Pochylił się do niej.
Wiem, o czym teraz myślisz… – przeszedł ją dreszcz.
Siedzieli w kawiarni. Poprosił ją o czas. O cierpliwość. Poprosił ją, „aby była”.
Już Pułtusk.
Jeszcze trochę i będzie w domu. Dzień, dwa. Pobędzie z ojcem. Potem nadrobi zaległości na uczelni. Remek jest na posterunku. Porozmawia sobie z ojcem tak szczerze, jak nigdy dotąd. Zgaszą światło, zapalą świece. Zrobią sobie wieczór szczerości. Mieli zaplanować tegoroczne ferie zimowe. Tak, to będzie dobry moment, żeby powiedzieć o wszystkim ojcu.
Może oboje mają sobie coś do powiedzenia?
I odnajdzie równowagę. I jakoś się wszystko ułoży.
Komórka zawibrowała w jej kieszeni. SMS – y.
Pierwszy od Remka:
„Jak wrócisz, idziemy razem na Pianistę. Ja stawiam”.
Drugi od ojca:
„Martyniu. Wiem od Magdy, że przyjeżdżasz. Tony czeka. Ja także”
Część trzecia
Autobus przebijał się powoli przez mgłę. Przyśpieszał na krótko tylko wtedy, gdy osłonięta po obu stronach lasem droga stawała się nagle przezroczysta jak szklany, wycięty liniami drzew tunel. Przydrożne latarnie zasnute mgłą wyglądały jak otulone watą lampki na choince. Wigilia, przecież to już tylko trzy tygodnie – pomyślała, zamykając oczy.
Wigilia…
Zawsze owijała lampki watą. Każdą po kolei. Ojciec stawiał choinkę wrogu pokoju, tuż przy tej retuszowanej fotografii dziadka i babci, mama krzątała się w kuchni, a ona nie mogła doczekać się chwili, gdy ojciec wyjdzie ogolony z łazienki, zawiąże krawat przed lustrem w przedpokoju, poprawi marynarkę, zapuka delikatnie do sypialni, w której przebierała się matka, i zapyta:
Marysiu, czy opłatek jest w kredensie?
Nie czekając wcale na odpowiedź – bo przecież opłatek zawsze tam był – podchodził do kredensu, wyjmował opłatek, odwijał go powoli z folii, kładł zawsze na tym samym porcelanowym wyszczerbionym talerzyku i stawał obok niej przed drzwiami sypialni. Po chwili wychodziła matka, ojciec całował ją w rękę, a potem obejmował i przytulał do siebie.
Z głową na jego ramieniu matka patrzyła na nią z góry i zawsze miała łzy w oczach. Każdego roku było tak samo: ona owijała watą lampki, opłatek czekał w kredensie, ojciec tulił matkę. I tak naprawdę, odkąd tylko pamięta, właśnie na ten moment najbardziej czekała. Mniej na prezenty leżące pod choinką i mniej nawet na tę drogę na Pasterkę, gdy rodzice szli przed nią, trzymając się za ręce, a ona siedziała na sankach ciągniętych przez ojca i wydawało jej się, że cały świat jej zazdrości.
Kiedy rodzice się rozstali, nadal owijała lampki watą i nadal czekała na matkę przed sypialnią. Ale nie czulą już żadnej radości. Tylko nie – i pokój, lęk przed tą kolacją z matką – w milczeniu, przy stole, na którym stały dwa puste nakrycia. To drugie zawsze stało przy krześle, na którym siadał ojciec.