Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 48 из 70

– Nie wiedziałem tylko, że Bóg też był na grzybach, gdy majstro­wał przy wszechświecie.

Jim narkotykami katalizował swoją świadomość i podświadomość i robił to po to, żeby cały czas «czuć». Gdy mu się to nie udawało, wpa­dał w fazę. Znikając, oddalał się od bliskich mu ludzi i nie dając sobie rady z samotnością, wpadał w tę swoją czarną dziurę depresji. Potrafił całymi dniami leżeć w łóżku, nie otwierać oczu, nic nie mówić i reago­wać tylko na ból.

Mimo to wolał być nieobecny całkowicie niż być tylko w części i bra­kującą resztę udawać. Dlatego był tak niezwykły dla ludzi, którzy go zna­li. Jeśli znalazł się w ich pobliżu, był dla nich całym sobą. Albo nie było go w ogóle. Ale tylko dla wybranych. Pozostałych nie zauważał. Stano­wili obojętną szarą masę zużywającą jedynie tlen i wodę. Wybranym był ten, kto był «dobry». A «dobry» był ten, kto umiał czasami aż tak zaryzy­kować, aby zatrzymać się w wyścigu szczurów i rozejrzeć dookoła.

Następnego dnia po tym, gdy on wprowadził się do Robin, zaraz po przyjeździe do Nowego Orleanu, wieczorem ktoś zapukał do drzwi je­go pokoju. Jim. Nerwowym głosem zapytał:

– Słuchaj, mam na imię Jim, mieszkam w pokoju obok i teraz bar­dzo potrzebuję dokładnie dolara sześćdziesiąt pięć, żeby kupić piwo w Seven-Eleven. Mógłbyś mi pożyczyć na dwa dni?

Stypendium miało wpłynąć na jego konto dopiero za dwa dni, miał w kieszeni około dwóch dolarów za puszki po coli i piwie, które wy­szperał w koszu na śmieci w kuchni Robin i sprzedał. Zamierzał kupić za nie rano chleb na śniadanie i opłacić przejazd autobusem do uniwer­sytetu. Pamięta, że nie zastanawiał się ani chwili. Wyciągnął portfel, wysypał wszystko, co miał, i podał mu. Kwadrans później Jim zapukał ponownie i zapytał, czy mogliby to piwo wypić razem.

Tak zaczęła się ich znajomość. Już po krótkim czasie niemożliwe się stało pozostawać tylko znajomym Jima. Bo trudno być tylko znajo­mym kogoś, o kim się wie, że oddałby bez wahania własną nerkę, gdy­by zaszła taka potrzeba.

Ich przyjaźń nie miała jednego początku. Nigdy się nie kończąc, rozpoczynała się wielokrotnie. I zawsze inaczej. Od momentu jednak, gdy ratowali życie Ani, Jim stał się po prostu fragmentem jego biogra­fii. Jak data urodzenia, pierwsza szkoła i imiona rodziców.

– Przepraszam pana, czy mógłby mi pan powiedzieć, co ten Alvarez-Vargas miał takiego w sobie, że wszyscy pielgrzymują do jego gro­bu? – usłyszał nagle za sobą.

Poderwał się gwałtownie, zawstydzony trochę, że ktoś przyłapał go na tym, że klęczy. Odwrócił się i zobaczył grubego starszego mężczyznę siedzącego za kierownicą elektrycznego wózka przypominającego aku­mulatorowe pojazdy używane na polach golfowych. Miał skórzany kowbojski kapelusz na głowie, telefon komórkowy przypięty do paska spodni i pager zapięty za kieszenią na piersiach brązowej koszuli. Był opalony i nosił okulary przeciwsłoneczne. Na przedniej płycie wózka widniał kolorowy napis z nazwą cmentarza. Zauważył, że oprócz nume­ru telefonu i faksu napis zawiera także adres strony WWW cmentarza.

Teraz już nawet cmentarze są online – pomyślał, trochę zaskoczony.

Mężczyzna musiał być pracownikiem cmentarza.

– Mógłbym panu oczywiście opowiedzieć, ale musiałby pan wziąć kilka dni wolnego, aby wysłuchać całej historii – odpowiedział znie­cierpliwionym głosem. – Dlaczego to pana interesuje?

– Z różnych powodów. Przepraszam, nie przedstawiłem się panu. Jestem administratorem tego cmentarza – powiedział i przedstawił się imieniem i nazwiskiem, – Z tym grobem, chociaż najmniejszy na tym cmentarzu, mamy same kłopoty. Od początku. Najpierw trzy razy prze­kładali pogrzeb, bo FBI nie chciało wydać ciała. Potem na pogrzebie nie było prawie nikogo, chociaż zarezerwowałem standardowo kilka li­muzyn. Miałem straszne koszty, bo nikt nie chciał mi za nie zapłacić. Przyszły tylko jakieś dwie babcie. Jedna wyglądała, jakby wstała z jed­nego z moich grobów, tyle że miała mniej makijażu, niż kładzie nor­malnie na zwłoki mój pracownik. Cały czas paliła. Nawet wtedy, gdy uklękła, aby się pomodlić. Druga uparła się, żeby pozwolić jej iść za trumną z jej psem. Ten pies to był mały pudel i miał czarną wstążkę na czubku głowy. Panie, ludziom naprawdę już odbija.

Westchnął ciężko i podjął opowieść:

– Pogrzeb organizowała jakaś kancelaria adwokacka. Nigdy nie do­wiedziałem się tak do końca, kto za to płacił. Wykupili taki kawał dział­ki jak normalnie bierze się na bardzo porządny obiekt z fonta

Zdjął okulary słoneczne i wyłączył telefon komórkowy.

– Nie przeczytałem wszystkiego pisanego małymi literami w tym kontrakcie. Panie, to był mój błąd. Co za różnica, czy marmur jest z Włoch, czy z Meksyku? Zamówiłem w Meksyku, bo bliżej. Po dwóch tygodniach nasłali jakiegoś eksperta i musiałem wymieniać płytę. Wa­zon też. Straszne koszty. Ale to był dopiero początek. On był tutaj po­chowany jako McManus. Po trzech miesiącach kazali mi zmienić nazwi­sko na Alvarez-Vargas. Panie, słyszał pan kiedyś, żeby nieboszczykowi zmieniać nazwisko po pogrzebie??? Nie chciałem zmieniać, ale okazało się, że oni to zapisali w kontrakcie. Zostały ślady po literach z poprzed­niego nazwiska. Szlifowanie nic nie pomogło. Znowu musiałem spro­wadzać marmur z Włoch. Dobrze, że chociaż wazon mogłem zostawić. Ten wazon, panie, jest prawie tak samo drogi jak ta płyta. Zamilkł na chwilę.

– Mogę zapalić? – zapytał, wyciągając metalowe pudełko z cygara­mi. Wrócił do wózka i specjalną gilotynką odciął ustnik grubego cygara. – Pytam, panie, bo niektórzy nie chcą, żeby palić przy ich grobach. Na­wet cygara im przeszkadzają. Tak jakby to robiło tym nieboszczykom. Poza tym, panie, ja nie palę cygar poniżej dziesięciu dolarów sztuka. Pa­nie, to nie koniec. Potem był o tym grobie cały artykuł w «The Times-Picayune». Rodzina tego klienta, co leży obok – ten po lewej – nie zauwa­żyła albo po prostu rzecz zignorowała i wylała betonową podstawkę pod reflektor trzydzieści centymetrów w głąb trawnika przy grobie Alvareza. Trzydzieści centymetrów! Panie, co tu się działo. Ta kancelaria adwo­kacka wystąpiła do sądu w trzy dni po tym, jak ich goryl, co to tutaj przychodzi z aparatem fotograficznym co trzy tygodnie, im to doniósł. Zaskarżyli ich o wszystko, o co się dało. Także o koszty za «cierpienie rodziny ich klienta». Klient to niby Alvarez, ten co tu leży. Panie, on przecież nie ma żadnej rodziny! Mówili mi kiedyś o jakiejś siostrze, ale nikt jej tutaj nie widział. Gdy tylko wygrali ten proces, zaraz następnego dnia rano była tutaj mała koparka. Ich własna. Nie wierzyli mi. Sami wywalili ten beton i posiali nową trawę. Ci, co przegrali proces, musieli za wszystko płacić. Dobrze im tak, szczerze mówiąc. Widziałem już du­żo w tym miasteczku, ale oni zrobili z tego grobu plac zabaw.

Słuchał go z uwagą. W pewnym momencie zapytał:

– Kto zlecił panu dostarczanie tych róż do wazonu?

– Kancelaria. Mam z nimi kontrakt. Codzie

Schylił się wtedy, przykląkł, dotknął palcami swoich warg i opuścił dłoń na płytę grobu Jima. Wstał i patrząc w oczy temu grabarzowi, po­wiedział:

– Ja? Nikim specjalnym. Ćpaliśmy razem. Tylko to.

Odwrócił się i poszedł w kierunku bramy wyjściowej cmentarza.

ONA: Dokładnie w południe autobus stanął przed szklanymi prze­suwnymi drzwiami hotelu Relais Bosquet, całkowicie blokując wąską, jednokierunkową Champ de Mars. Ignorując wściekłe trąbienie kierow­ców stojących w korku, który utworzył się za autobusem i rósł z każdą chwilą, kierowca wyłączył silnik, otworzył luki bagażowe, polecił wszystkim jak najszybciej przetransportować bagaż do holu, a sam po­śpiesznie zniknął w hotelu.

Wyciągając swoją ciężką walizę, zdążyła się spocić. W Paryżu tego dnia było 36 stopni Celsjusza i powietrze trwało w bezruchu.