Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 47 из 70

I

Lewis też nie wiedział do końca, dlaczego zwierzęta w ogóle muszą cier­pieć, chociaż nigdy nie zgrzeszyły. Zwalił więc wszystko na diabła, który rzeko­mo podburzył zwierzęta do wzajemnego pożerania się. Czyli jednym słowem wszystko przez diabła. Bóg tego nie chciał.

I

ONA: Tak uważają dwaj Anglicy, o których pierwszy raz słyszę. A co Ty o tym myślisz?

ON: Niepokoję się tym. Nie umiem tego wyjaśnić. Każde cierpienie, które nie jest rytuałem jakiegoś odkupienia, nie stanowi kary za jakieś przewinienia, jest dla katolika niepokojące. A Brownie... Brownie jest dowodem, że niepokoję się słusznie. Zaparło mi dech ze wzruszenia, gdy przeczytałem to, co napisałaś o Brownie.

Nagle poczuła, że ktoś delikatnie dotyka jej ramienia. Asia. Śmiejąc się, powiedziała:

– Obudź się. Mówisz przez sen. Ten facet z rzędu za nami aż się wychylił, żeby zrozumieć, co mówisz.

Musiała się zdrzemnąć. Często jej się to ostatnio zdarzało. Potrafiła przechodzić z myśli w sny, nie zauważając różnicy.

– Gdzie jesteśmy? – zapytała, przecierając oczy.

– Mijamy Berlin – odpowiedziała Asia, podając jej plastikowy ku­bek z gorącą kawą z termosu. – Alicja z pewnością planuje już przy­szłość z tym młodym ze słuchawkami na uszach. Od Warszawy siedzą razem. Zdążyła położyć głowę na jego ramieniu. Przystojny facet. A propos facetów. Kto to jest Jakub? Co najmniej dwa razy wymówiłaś to imię przez sen.

ON: Cmentarz City of Dead St. Louis, bo tak się oficjalnie nazywa – chociaż wszyscy nazywają go po prostu Dead City – jest jednym z naj­bardziej ponurych przykładów amerykańskiego kiczu. Chociaż w infor­matorach o Nowym Orleanie wymieniany jest jako jedna z ważniejszych atrakcji tego miasta, on uważał, że cmentarz «tętniący życiem», jak napisał o nim jakiś nawiedzony grafoman w jednym z przewodni­ków, mógł powstać tylko w Ameryce.

Cmentarz przypomina miniaturowe miasto. Groby, a w zasadzie grobowce, wznoszą się nad powierzchnią ziemi i nieodparcie kojarzą z miniaturowymi domami. Niektóre mają fasady z drzwiami, niektóre małe ogródki z płotami i bramami, niektóre okazałe fonta

Zaobserwował też ze zdziwieniem, że prawie przy żadnym grobow­cu nie było świec ani zniczy. Były za to halogenowe reflektory włącza­ne i wyłączane w zależności od pory dnia przez fotokomórki i skiero­wane na frontony grobowców.

To, co oglądał, przechodząc obok tych grobowców, nie było wcale aż takie oryginalne. Egipcjanie wpadli na ten pomysł już kilka tysięcy lat temu i budowali piramidy, a dopiero bardzo niedawno Amerykanie zrobili z tego piramidalny Disney land. Idąc powoli aleją tego cmenta­rza, zastanawiał się, czy za chwilę zobaczy charakterystyczny budynek McDonalda lub automaty z coca-colą.

Mijając kaplicę, zwolnił. W cieniu drzewa pomarańczowego, kilka­naście metrów za kaplicą, pomiędzy dwoma ogromnymi grobowcami znajdowała się mała płyta z czarnego marmuru, do której przymocowa­ny był, także marmurowy, wazon.

W wazonie stało kilkanaście białych róż.

Na płycie odbijał się w słońcu pozłacany napis:

Juan («Jim») Alvarez-Vargas

Oprócz nazwiska Jima na marmurowej płycie nie było żadnych in­nych informacji.

Nic. Absolutnie nic. Skromność tego grobu wśród ostentacyjnego przepychu nieodparcie przyciągała uwagę. Chociaż płyta była bardzo mała, wokół niej rozciągał się nieproporcjonalnie duży, świeżo przy­strzyżony trawnik.

Podszedł do grobu Jima, uklęknął i najpierw dotknął dłonią płatków róż w wazonie. Zaraz potem przeniósł dłoń na rozgrzaną słońcem czar­ną płytę. Odkąd zmarli jego rodzice, bywał na cmentarzach bardzo czę­sto. Nie umiał tego wyjaśnić, ale wydawało mu się, że dotykając grobu, nawiązuje z nimi kontakt. Gdy rozmawiał, a często to robił, ze zmarły­mi ojcem lub matką, zawsze klęczał i dotykał płyty ich grobów. Tutaj było tak samo.

Jim. Odnalazł go wreszcie.

Jim był jednym z jego niewielu przyjaciół. Zmienił go, zmienił jego świat, nauczył przyjaźni, próbował nauczyć, że najważniejsze to nic nie udawać. Nigdy nie nauczył go tego do końca. Głównie dlatego, że on inaczej niż Jim pojmował życie. Życie według Jima składało się jedynie z tych dni, które zawierały w sobie wzruszenia. I

Szukał tych wzruszeń wszędzie i za wszelką cenę: w kobietach, któ­re potrafił najpierw czcić i ubóstwiać, a potem bez skrupułów porzu­cać, gdy wzruszenia mijały, w książkach, które potrafił kupować za ostatnie pieniądze nawet wtedy, gdy wiedział, że na papierosy już mu potem nie wystarczy, w alkoholu, którym przeganiał swoje lęki, i w narkotykach, które miały «wydobyć jego podświadomość na po­wierzchnię».

Podświadomość była jego hobby. Wiedział chyba o niej więcej niż sam Freud. Podobnie zresztą jak Freud eksperymentował z nią w naj­różniejszy sposób. Miał fazę, gdy medytował, pomagając sobie opium. Miał fazę, gdy zadawał sobie z premedytacją ból – podczas fizycznego bólu, paradoksalnie, w elekroencefalogramie mózgu pojawiają się ta­kie same fale jak podczas orgazmu – kalecząc się lub tatuażami pokry­wając swoje ciało. Do bólu jako narkotyku posuwał się wtedy, gdy nie miał pieniędzy na nic, co można wdychać, połykać lub wstrzykiwać. Głównie jednak «wydobywał» swoją podświadomość na powierzchnię za pomocą przeróżnych substancji chemicznych. Magicznymi, psycho­delicznymi grzybami «uwalniał swój umysł», gdy szedł oglądać wysta­wy w galeriach i chciał dojrzeć więcej niż i

W pewnym momencie, mimo że zawsze się tego wypierał, uzależnił się całkowicie od tych swoich «substancji». Głównie psychicznie. Kie­dyś rozmawiali o kosmologii. Jim był zafascynowany wszystkim związanym z drążącym pytaniem, co było na początku. Potrafił godzinami dyskutować o czarnych dziurach, teorii strun, kurczeniu lub ekspansji wszechświata, dylatacji czasu i książkach Hawkinga, który był dla nie­go kultowym pisarzem. Właśnie tak. Pisarzem. Jak Faulkner, Camus i Miller, a nie naukowcem i fizykiem jak Einstein czy Pianek. Ponadto – według Jima – swoje kalectwo i swoją deformację przy «niezmierzalnej wprost mądrości i inteligencji» był «największym zwycięstwem Harvardu nad Hollywood».

– Słuchaj – mówił – niektórzy nie umieją napisać porządnie instruk­cji obsługi odkurzacza bez użycia «przetwornika przepięć wtórnych», a ten facet umie opisać, jak powstał wszechświat, bez użycia jednego równania matematycznego. Czasami zastanawiam się, czy Hawking aby nie był «na chemii», pisząc te kawałki o wszechświatach niemowlęcych. Jeśli był, to ja bym bardzo chciał wiedzieć, na jakich strukturach.

Sam potrafił wymyślać swoje teorie i zmieniać je po następnych kil­ku butelkach piwa. Kiedyś, gdy doszli w jednej z rozmów do tego «punktu osobliwego» w czasoprzestrzeni, który tak w zasadzie, nie tyl­ko według Hawkinga, pozwala wykluczyć konieczność początku wszechświata – po prostu nie musi być początku, aby był środek, bo w końcu trudno cokolwiek zakładać – starał się mu mozolnie i obrazo­wo wyjaśniać istotę tego punktu, nie wchodząc w żadne matematyczne zawiłości. W pewnym momencie Jim powiedział:

– Nie tłumacz mi tego, czuję dokładnie, o co ci chodzi. Czasami umiem się wstrzelić w taki «punkt osobliwy». Jesteś w szpagacie mię­dzy przyszłością i przeszłością. Jedna noga jest w przeszłości, a druga w przyszłości. Jesteś jednocześnie w kilku przestrzeniach lub w jednej przestrzeni o więcej niż ośmiu lub osiemnastu wymiarach. Nie masz uczucia, że między przeszłością a przyszłością jest jakaś teraźniejszość. Teraźniejszość jest zbędna. Możesz równie dobrze stanąć na lewej no­dze w przeszłości lub prawej w przyszłości. Rozglądasz się po prostu po wszechświecie. Twoja linijka na biurku jest w latach świetlnych, a nie w centymetrach. Cały ten wszechświat, ale to dopiero na końcu te­go «odlotu» i też nie zawsze, jest wypełniony muzyką Morrisona, którą gra orkiestra symfoniczna, i masz wrażenie, że widzisz każde zmarsz­czenie na mózgu Hawkinga. Takie punkty osobliwe mam przeważnie po czymś z ziół lub po grzybach. Żadna ciężka chemia.

Po czym dodał, śmiejąc się tak szczerze, jak tylko on potrafił: