Страница 57 из 59
Evan drgnął, jakby go uderzyła. Wydał okrzyk pełen bólu i pobiegł w stronę ronda przez gromadzący się tłum.
Tom wysunął się z objęć Rebeki i pomknął za nim, szybko znikając w ludzkim gąszczu.
– Tom! – zawołał Roland. – Ty głupi…
Rebecca wzięła go za rękę. Jej dłoń była chłodna i sucha. Jego drżała.
– Tom umie zadbać o siebie. Chodźmy.
Zaczęli biec, przepychając się wśród ghuli, które zawsze się gromadzą w pobliżu miejsca katastrofy, i popędzili College Street za Adeptem.
Dogonili Evana dopiero przy Kings College Road. Stał wpatrzony w rondo z ponurą twarzą i rękami wciśniętymi w kieszenie dżinsów.
Wygląda tak absurdalnie młodo, pomyślał Roland, puszczając dłoń Rebeki i dysząc ciężko. Powietrze wydawało się niematerialne, bieg pozostawił mu palący posmak miedzi w gardle.
Nigdzie nie było widać Toma, choć to on mógł zaszeleścić w zaroślach.
Evan powoli odwrócił się do nich. Miał mokre policzki i rzęsy pozlepiane w wilgotne strąki. Rebecca wydała jęk cichego protestu i rzuciła mu się w ramiona. Roland skoncentrował się na oddychaniu, zżerany zazdrością o okazywane i przyjmowane uczucie. Nienawidził siebie za to, ale silne ramię objęło również jego i wtedy wszystko było dobrze.
Kiedy odsunęli się od siebie, trzymając się za ręce, popatrzyli na rondo. Im bliżej Ciemności znajdowały się latarnie uliczne, tym bardziej ich blask bladł i zanikał, aż wreszcie Mrok pożarł ich światło całkowicie. Masywna, usiana wieżyczkami sylwetka Kolegium uniwersyteckiego, którą zazwyczaj widać było nad parkiem, tej nocy nie odcinała się na tle bezgwiezdnego nieba.
Roland spojrzał na zegarek. Jedenasta czterdzieści sześć. Czternaście minut.
– Słuchaj – rzekł do Evana tego popołudnia – czy nie moglibyśmy pójść tam wcześniej, na przykład przed zachodem słońca, wezwać tę boginię, wyjaśnić jej wszystko, pójść do domu i poczekać, aż ona to załatwi?
Evan odpowiedział mu, jak często bywało, kolejnym pytaniem.
– I mamy kazać bogini czekać, bo tak nam jest wygodnie? – Sam odpowiedział sobie na to pytanie: – Nie. Wezwiemy ją, kiedy będziemy jej potrzebować. – Uśmiechnął się na widok rozczarowanej miny Rolanda. – Jest takie powiedzenie z dawnych wierzeń, które przeszło do nowych: bogowie pomagają tym, którzy sami sobie pomagają.
– Znów banały z ciasteczek z wróżbą – parsknął Roland.
Przechyliwszy krzesło do tyłu, Evan oparł na stole kuche
– Niektóre z tych wróżb są całkiem mądre.
Zbliżali się do ronda; Rebecca trzymała za rękę Evana, Roland trzymał Rebeccę. Bliski kontakt pomagał i umożliwiał stawianie kroków, choć wszyscy wiedzieli, co ich czeka na końcu drogi. W miarę zbliżania się do Ciemności odgłosy nocy w ruchliwym mieście słabły, aż wreszcie szli w ciszy przerywanej jedynie delikatnym, srebrnym pobrzękiwaniem bransolet Evana. Nic nie mówili. Wszystko zostało już powiedziane.
– Posłuchaj, Evanie, co będzie robić Mrok, kiedy ja będę śpiewać?
– Będzie usiłował cię powstrzymać.
Roland podejrzewał, że znał odpowiedź, zanim zadał pytanie. Nie mylił się. – A ty?
– Będę cię ochraniał.
– Wiesz, nie wątpię w ciebie, ale czy zdołasz mnie ochronić?
Evan uśmiechnął się smutno.
– Nie mogę go pokonać, bo szala przechyliła się zbyt mocno, ale powinienem odwrócić jego uwagę na tyle, byś skończył pieśń. Reszta nie będzie już zależała od nas.
Przeszli kawałek rondem, omijając okolicę bramy mroku, i stanęli na trawie pod granicznym łukiem dębów.
Roland posłyszał cichy szelest i poczuł, że coś delikatnie musnęło mu włosy. Podniósł głowę. Na gałęzi drzewa niczego nie zauważył. Nie wiał też wiatr, który mógłby nią poruszyć. Zerknął na swych towarzyszy, lecz skoro oni nie zwracali na to uwagi, wzruszył ramionami i przestał się przejmować. Nie była to najlepsza pora, żeby martwić się drzewami.
Kiedy podeszli bliżej do środka, Ciemność stawała się nieomal materialna. Wyciekała z miejsca, gdzie przelano krew, kłębiła się wokół kostek, wysuwała mgliste macki ku kolanom i za każdym krokiem sięgała wyżej.
– Precz! – warknął Evan. – Ten świat jeszcze do ciebie nie należy. – Rozłożył ręce i z wyjątkiem spienionej mgły, która zaznaczała miejsce złożenia ofiary, Ciemność znikła z parku.
– Tak jest lepiej – oznajmił z aprobatą Roland. Zauważył, że świat na zewnątrz ronda wydawał się odgrodzony taflą szkła dymnego. Widział przez tę zasłonę, choć niezbyt wyraźnie; budynki były zamglone i nierzeczywiste.
Jedenasta pięćdziesiąt siedem.
– Wiesz, Evanie – Roland położył gitarę na trawie – skoro po raz pierwszy ujrzałem tę piosenkę dziś rano, co będzie, jeśli spaprzę robotę?
Evan pocieszająco klepnął go lekko po ramieniu, lecz rzekł tylko jedno:
– Nie spaprz.
– Nie spaprz – powtórzył Roland. – Jasne. – Wyjął Cierpliwość z futerału, zarzucił ją na ramię i wstał. Cztery zwrotki, dwa refreny i przejście z d-moll na F. Dlaczego ja?
Bo tylko ciebie mają, odparł cichy głos w jego głowie.
Evan wziął twarz Rebeki w dłonie i spojrzał jej głęboko w oczy.
– Powierzam ci me serce, Pani. Dbaj o nie.
Rebecca westchnęła, przygryzła dolną wargę, żeby powstrzymać drżenie, i dotknęła jego dłoni.
– Ja też cię kocham, Evanie.
Roland czekał na uścisk, lecz zamiast niego ujrzał jedynie delikatny pocałunek i rozstanie. Łzy stanęły mu w oczach. Zamrugał szybko powiekami, żeby je otrzeć. Kiedy odzyskał zdolność widzenia, Adept stał przed nim. Wszystko, co chciał powiedzieć – powodzenia, uważaj na siebie, dołóż mu – wydawało się banalne, więc tylko skinął głową i miał nadzieję, że Evan go rozumie.
Evan również pokiwał głową.
– Wyszedłeś na spotkanie swej zagładzie. Jakie to… szlachetne.
Mrok odziany był w szatę z czarnego aksamitu, która pochłaniała resztki światła. Za jego plecami rosła brama.
Kiedy Evan odwrócił się do Adepta Mroku, wyraz jego twarzy zmienił się. Przez krótką chwilę wyglądał rozpaczliwie smutno. W ciągu tych kilku sekund, jakie Rolandowi zajęło zrozumienie, Evan odszedł zbyt daleko, by mógł go zatrzymać.
– On sądzi, że tam zginie! – wykrzyknął Roland do Rebeki, która spoglądała na Evana z pełną tęsknoty rozpaczą.
– Wiem – chlipnęła dziewczyna.
– Nie możemy mu pozwolić tak…
– Musimy mu pozwolić.
– Ale musi być coś, co moglibyśmy zrobić!
– Jest. – Wytarła nos w rękaw, ani na chwilę nie spuszczając oczu z Evana. – Śpiewaj.
Brama była wyższa od obu Adeptów stojących przed nią, szeroka na dziesięć albo dwanaście stóp i wciąż rosła.
Z sercem na ramieniu Roland zagrał pierwszy akord, wiedząc, że tym samym skazuje Evana na śmierć. Adept Mroku nie musiał walczyć, jeżeli muzyka nie dawała mu po temu powodu. Kiedy Roland na jednej szali postawił Evana, a na drugiej świat, mało brakowało, by świat przegrał. Mimo to zmusił swe palce do dalszego grania. Czuł, jak stojąca za nim Rebecca słucha z absolutnym skupieniem, jakie cechowało wszystko, co robiła.
Wtedy Adept Mroku ominął wzrokiem Evana, popatrzył Rolandowi w oczy i uśmiechnął się. Jesteś mój, mówił ten uśmiech. Wiesz o tym i ja o tym wiem. Kiedy to się skończy, przyjdę po ciebie.
Rolandowi zadrżały palce. Akordy wyleciały mu z pamięci. Zapomniał o muzyce. Zapomniał o wszystkim, z wyjątkiem Ciemności. Nie mógł opanować drżenia.
– Rolandzie. – Rebecca chwyciła go za ramię. Jej palce wpijały się mocno w ciało i odrywały jego uwagę od Adepta Mroku, choć wciąż słyszał jej słowa dochodzące z głębi tunelu. – Evan nie pozwoli mu cię skrzywdzić.
Evan.
Jeśli on gotów jest umrzeć za mój świat, do licha, ja mogę dla niego zaśpiewać.
Odszukał palcami struny. Rozpoczął się refren.
Po pierwszych słowach z ust Adepta Mroku znikł zarozumiały uśmiech.
Po następnych Adept warknął i rzucił się do ataku.
Światłość stanęła mu na przeszkodzie.
– Doniesienie o fajerwerkach w okolicy ronda Kings College. 5234, możecie tym się zająć?
Posterunkowy Patton spojrzała z niechęcią na radio.
– Ludzie na ulicach powariowali, a oni chcą, żebyśmy sprawdzali jakieś fajerwerki. – Przez ostatnią godzinę rozpędzali zamieszki na Yonge i Bloor.
Posterunkowy Brooks wzruszył ramionami i sięgnął po mikrofon.
– Pamiętaj, co się stało ostatnim razem, kiedy zameldowano o fajerwerkach na rondzie. – Wcisnął przycisk. – Tu 5234. Czy jedziemy sami?
– Wszystkie pozostałe jednostki obecnie zajęte, ale w razie potrzeby możemy udzielić wam wsparcia.
– Dobra. Jedziemy sami. – Posterunkowy Patton wzięła ostry zakręt, aż zaprotestował mechanizm sterujący samochodu, i wcisnęła gaz do oporu. – Pierwsi dorwiemy się do tego skurwysyna, jeśli wrócił.
– I potraktujemy go według przepisów, Mary Margaret – powiedział łagodnie Brooks.
Kobieta obnażyła zęby w uśmiechu.
– Wepchnę mu te przepisy do gardła.
Evan zatoczył się od brutalnego ciosu, lecz odparował go, nim Roland został trafiony. Roland zrobił jedyną rzecz, jaką mógł – zaufał sile Evana i nie przestawał śpiewać. Nie wiedział, czy bogini słucha, lecz czuł, jak moc narasta i jeżą się włosy na jego ciele. Kiedy Evan zatrzymał kolejny łuk czarnej energii, od którego prawa ręka zwisła mu bezwładnie, Roland zaczął śpiewać pierwszą zwrotkę.
Czysty wietrze, wiej ze wschodu, Niech się skończy me cierpienie, Oczyść moją pamięć z lodu, Oczyść z brudu me sumienie.
Chociaż był przygotowany, że coś się stanie, omal nie zapomniał o zmianie akordów, gdy wiatr musnął jego lewy policzek. Odwrócił się lekko w tę stronę, by widzieć, co przyniosą ostatnie słowa zwrotki. Kątem oka patrzył na skrzywione oblicze Adepta Mroku, lecz ani jego twarz, ani atak, który nastąpił, nie mogły go rozproszyć, gdy wschodni wiatr wymiótł wątpliwości z jego umysłu. Nadal był przerażony, lecz strach wydawał się nie mieć już znaczenia.
Pa
Adept Mroku zawył.
Roland nie zwracał na niego uwagi, bo wschodni wiatr przyszedł z odpowiedzią. Tuż przed Rolandem, nieco na prawo, stanęła Daru w krótkiej, białej tunice. Stanęła naprzeciw Ciemności, zaciskając dłonie w pięści. Nawet od tyłu nie przypominała zbytnio Daru, którą znał, gdyż siła pieśni była bladym odbiciem jej siły.