Страница 59 из 59
– Zwyciężyliśmy.
Evan z uśmiechem pokiwał głową.
– Więc świat jest znów w równowadze?
– Nie. – Przed nimi stanęła Starucha. – Świat nie odzyska równowagi tak długo, jak długo Światłość nie wróci na swoje miejsce.
Evan po raz ostatni uściskał Rolanda, puścił go i podszedł do Rebeki, przed którą przykląkł na jedno kolano i spuścił głowę.
– Nie ośmieliłbym się prosić cię o to, Pani, gdybym nie obiecał tego komu i
Roland poczuł się równie zakłopotany jak Evan, gdy bogini odpowiedziała, poruszając jednocześnie ustami wszystkich trzech kobiet:
– Tak. Będzie to bowiem zadośćuczynieniem za wielką krzywdę.
Starucha roześmiała się na widok ich min i kiedy Rebecca postawiła Evana na nogi, rzekła:
– Pewno chcielibyście wyjaśnienia.
Wyglądało na to, że Evan stracił mowę, więc Roland wykrztusił jedno słowo:
– Proszę. – Zadygotał i miał nadzieję, że nie zwróci na siebie uwagi bogiń.
Ku jego uldze zaczęła mówić wyłącznie Starucha. Samo to było okropne, lecz części nie przytłaczały tak potwornie jak całość.
– Tylko bogini jest wieczna. Ciała, jakie nosimy, są równie śmiertelne jak wszystkie zrodzone z kobiety. Kiedy umierają, aspekt w nich zawarty idzie dalej. Kiedy umiera ciało Matki, aspekt natychmiast przenosi się do ciała, które właśnie zaczęło miesiączkować. Ostatnim razem, zbiegło się to z wypadkiem, który zabił rodziców Rebeki. Szok wywołał u Rebeki krwawienie, a Matka potrzebowała naczynia! W chwili zamieszkania aspekt nabiera mocy i Matka staje się uzdrowicielką, więc uzdrowiła się. Gdyby wypadek wydarzył się tydzień wcześniej, Rebecca umarłaby, nigdy nie poznawszy dotyku bogini. Gdyby wypadek wydarzył się tydzień później, Rebecca umarłaby i aspekt przeniósłby się do następnego naczynia. Ponieważ jednak wypadek nastąpił dokładnie w chwili, w której nastąpił – Starucha rozłożyła ramiona i rękawy jej szaty załopotały w nagłym podmuchu zimnego wiatru niczym skrzydła wielkiej, czarnej wrony – Rebecca przeżyła i Matka została uwięziona w niedoskonałym naczyniu, które ani nie mogło jej odpowiednio pomieścić, ani uwolnić.
– Przyciągnęła nas ku sobie – odezwała się po raz pierwszy Dziewica – byśmy ją chroniły.
Znów wszystkie trzy przemówiły jednym głosem:
– Ja jestem podstawą, na której wspierają się szale.
Roland złożył dłonie w trójkąt, a potem zlikwidował jeden kąt.
– Tak właśnie – przyznała Starucha. Zwróciła się do Evana: – Jeśli zabierzesz naczynie ze sobą, Matka będzie mogła swobodnie przenieść się dalej i po raz drugi nie będzie już tak łatwo naruszyć równowagi świata.
A jeśli Matka odejdzie, pomyślał Roland, ile zostanie z Rebeki?
Evan zdawał się nie mieć żadnych wątpliwości.
– Pójdziesz, Pani? – znów spytał, tym razem z własnej woli, nie z powodu obietnicy.
Rebecca skinęła głową i oczy jej lśniły.
– Tak.
– Stało się! – rzekła bogini i w powietrzu pojawiła się migotliwa zasłona. – Wracajcie do Światłości z naszym błogosławieństwem.
– Zaczekajcie! – Rebecca wyrwała się z uścisku Evana i rozłożyła ręce. Zmasakrowane strzępy Toma zespoliły się i na trawie leżał bladoszary, pręgowany kot z połyskującym dumnie białym czubkiem ogona. Uklękła przy zwierzaku i przesunęła dłonią po całym jego ciele. – Zegnaj, drogi przyjacielu, nigdy cię nie zapomnę. – Srebrna łza skapnęła na miękkie futro. Następnie Rebecca wyciągnęła ręce i kot zapadł się pod ziemię. – Wędruj bezpiecznie, dopóki nie znajdziesz tłustych myszy, gęstej śmietanki i kochającej dłoni zawsze gotowej podrapać cię za uszami.
Roland wytarł oczy i pociągnął nosem. Przecież nie lubisz kotów, przypomniał sobie, lecz stary argument stracił na sile.
Rebecca ujęła jego twarz w dłonie i przyciągnęła do siebie, by ucałować go w czoło.
– Daję ci swój znak – powiedziała – swą opiekę i miłość.
To jest bogini, oznajmił cichy głos w głowie Rolanda.
To jest Rebecca, odparł Roland.
Uściskał ją mocno.
– Bądź szczęśliwa, dziecino.
– Ty też, Rolandzie. Myślę, że znalazłeś już swą muzykę.
– Też tak myślę, dziecino.
Wyciągnęła z przedniej kieszeni dżinsów klucz do swego mieszkania i podała mu go.
– Zaopiekujesz się moimi roślinami?
– Jasne.
– I dopilnujesz, żeby mały ludek dostawał mleko?
– Miseczkę co noc – obiecał.
Uśmiechnęła się do niego i nagle okazało się, że warto było zapłacić cierpieniem i grozą za cały ten przeklęty tydzień.
Odeszła i jej miejsce zajął Evan, delikatnie dający swoje błogosławieństwo.
Roland przyjrzał mu się dobrze – będzie musiał się tym zadowolić – i rzekł:
– Szkoda, że nie zdążyliśmy…
W narastającej ciszy Adept też mu się przyglądał. Potem puścił do niego oko.
– Może następnym razem.
Następnym razem! – wrzasnął cichy głosik w głowie Rolanda. Następnym razem!
Zamknij się, rozkazał mu Roland.
Objęci ramionami, Evan i Rebecca przestąpili próg bramy i przez chwilę Rolandowi wydawało się, że widzi wojownika w błękicie i srebrze z wysadzanym klejnotami mieczem u pasa, jaśniejącą istotę, której olbrzymie, białe skrzydła ocierały się o szczyt bramy i Evana, którego znał, połączonych w jedno. Świetliste kręgi otoczyły również Rebeccę, choć zamiast miecza trzymała w rękach snopek zboża.
Potem – tylko na chwilę – zasłona przestała migotać i zajrzał w głąb Światłości. Zrobił krok naprzód, jeszcze jeden i wtedy brama zniknęła, a pani Ruth położyła mu dłoń na piersi i zatrzymała go.
– Bardowie Widzą, lecz nigdy nie mogą przejść na drugą stronę – wyjaśniła, nie bez współczucia. – To jeden z powodów, który czyni ich bardami.
– Ale…
– Zapomnij o tym, koleś.
Popatrzył na nią, naprawdę popatrzył na nią i ujrzał jedynie grubą, starą, bezdomną kobietę, opiętą starą, czarną suknią. Daru była ubrana w białe szorty i podkoszulek, a jedynym śladem Dziewicy-wojownika był znak na jej czole.
– To rzeczywiście koniec – westchnął.
Pani Ruth parsknęła.
– Czy ty w ogóle słuchasz, koleś? Nic się nie kończy. Krąg zawsze wraca do punktu wyjścia. – Wyciągnęła rękę i poklepała go lekko po policzku pulchną dłonią. – Wracaj do domu. Prześpij się trochę. Naucz się grać na tej fikuśnej harfie, którą zdobyłeś. Nie bądź obcym człowiekiem. A ty – machnęła ręką do Daru – jedz więcej. Jesteś za chuda.
Odwróciła się i poczłapała przed siebie. Roland przyklęknął, by schować Cierpliwość do futerału. Uniósł głowę i zobaczył, że Daru mu się przygląda.
– Co teraz zrobisz? – spytała.
Roland wzruszył ramionami i wstał.
– Chyba to, co mi kazała.
– Tak jest zawsze najmądrzej. – Daru przytaknęła.
– A ty…
– Jestem tylko sobą. Jutro nie będę już nawet pamiętać, że byłam kimkolwiek więcej.
– Ale ona? – Roland skinął głową w kierunku, w jakim poszła pani Ruth.
– Starucha Pamięta. To część jej zadania. – Daru westchnęła i przeciągnęła się. – Nie wiem jak ty, aleja napiłabym się kawy.
Roland pomyślał nad tym przez chwilę.
– Tak – odrzekł – ja też.
Poszli przez zieleniec w stronę świateł na College Street i normalnego rodzaju niezwykłości, jaką można znaleźć w otwartych całą dobę barach z pączkami.
– No więc, ehm, w sprawie tej Dziewicy, ty nie…
– Nie.
– Och.
Po drugiej stronie parku posterunkowi Patton i Brooks otrząsnęli się z odrętwienia, jakie ich ogarnęło, i wrócili do samochodu. Osoba – albo istota, tego już nie byli pewni – odpowiedzialna za śmierć co najmniej dwóch osób nigdy nie stanie przed sądem, niemniej jednak swoista sprawiedliwość została wymierzona i byli zadowoleni.
– I co, złożymy o tym raport? – spytał posterunkowy Brooks, stukając palcami o deskę rozdzielczą. Jego towarzyszka uniosła sarkastycznie brew i policjant zaczerwienił się.
Posterunkowy Patton nacisnęła guzik mikrofonu.
– Słucham, 5234.
– Właśnie opuszczamy rondo.
– A fajerwerki?
– Problem sam się rozwiązał. 5234, bez odbioru.
Wrzuciła bieg i samochód zanurzył się w ciemność, która nie była niczym i
Nad ich głowami stworzenie, które nie było zwykłą wiewiórką, biegło po przewodach elektrycznych, żeby roznieść wieści.