Страница 49 из 64
Gdzie on jest? Nie istnieje, nie może istnieć w całym mieście takie miejsce, w którym wiązka z pancerki by go nie uchwyciła. Nie mógł jej nie przyjąć… Widocznie już go zwinęli tamci. Tak, na pewno. Spóźnił się. Zaczął od złego sektora. Niech to krew zaleje…
– A tamci – zapytał wreszcie. – Centrum?
– Nie odezwali się.
Gnojki. Cholerny grubas, odegrał się. Zwinął gościa, ale nie raczył go o tym poinformować. Czekał, aż sam się zgłosi.
– Połącz mnie z nimi.
Wdech. Wydech. Nawet oddychanie męczy.
– To ja – trzeba się zebrać w kupę, przynajmniej zdobyć się na normalny głos. – Kapitan Tonkai.
– Znowu pan? Już prawie zapomniałem. Nic dla pana nie mam. Powiedziałem, że jak będzie pan potrzebny, zawiadomię.
Kontaktował jeszcze z pewnym trudem, ale piguły już zaczynały działać.
– Chwileczkę. Jeszcze ich nie macie? Jak to, po tylu godzinach obławy? To niemożliwe… Naprawdę ich nie macie?
Powiedz, kurwa, że tak, powiedz że wy też nic nie zdziałaliście!
– Odpieprz się pan! – ryknął nagle grubas, aż zadrżały szyby flajtera. Całą jego wymuszoną grzeczność szlag trafił w jednej chwili. – Coś się, kurwo, przypierdolił?! To albo jakieś wyjątkowo cwane skurwysyny, albo ich tu wcale nie ma! Do cholery, mam na łbie całą obławę, za parę godzin przylatuje prezydent, a taki gówniarz przypierdala się i mędzi! Jak będę coś miał, to powiem i idź pan do stu ciężkich choler!
Trzask w głośniku. Wyłączył się. Tonkai zgłupiał. Otwierał bezmyślnie usta i zamykał je, nic nie mówiąc. Pierwsze co zrozumiał, to to że grubas przeżywa teraz to samo, co on przed chwilą. Obława nie daje rezultatów. Niewiarygodne, ale widocznie tak jest.
Niemożliwe.
Gdzie oni mogli się schować? Zbudowali sobie zawczasu jakąś specjalną kryjówkę? Wyłożyli ją srebrem i czekają na przylot prezydenta? Bzdura, skąd by wzięli tyle srebra? Akurat tak się złożyło, że na Terei srebro nie występowało, sprowadzone zaś wcześniej kosztowało potworne pieniądze. Musieliby na to wpaść już dawno, przy pierwszych rutynowych kontrolach, które zlecił Draunowi. Więc może beton? Ale musiałoby go być chyba z dziesięć metrów. Zresztą nie mogli z góry wiedzieć, że przygotowana tu zostanie obława. A może schrony wojskowe? Czyżby wmieszała się armia? Ale jeżeli nawet, schrony wojskowe znajdują się daleko od centrum miasta, a tam właśnie namierzono Hornena!
Zresztą, co z tego, nawet jeśli się gdzieś przyczaili? Po cholerę? Nie podejdą do prezydenta nawet na dwa kilometry! Może już poniechali zamachu i chcą przeczekać obławę, a potem… A potem też nie mają na co liczyć. W końcu wpadną. Za tydzień, za trzy lata – nie ma siły.
To jedyne możliwe wyjaśnienie: zbunkrowali się gdzieś i czekają nie wiadomo na co. Niepodobne do Sayena. Niepodobne do jego charakterystyk w archiwach. Raczej powinien starać się z kimś skontaktować, odkręcić sprawę, poddać się bezpośrednio Instytutowi… Przecież dawał mu niepowtarzalną szansę!
– Wracamy – mruknął ze zniechęceniem.
Całe ciało miał z waty, w drewnianym mózgu grzechotały myśli. Ale powoli przechodziło. Omal się nie roześmiał, gdy przypomniał sobie, że niecałe dwanaście godzin temu zdawało mu się, że już pada na pysk i jeśli nie zdrzemnie się choć przez chwilę, szlag go trafi na stojąco. Swoją drogą, gdy piguły w końcu przestaną działać, będzie chyba spał ze czterdzieści godzin.
Przeciągnął palcami po kieszeniach, w jednej z nich zaszeleściła jakaś zapomniana kartka. Ach tak, to ten wydruk, zapisany na naradzie.
Uświadomił sobie, że właściwie od początku śledztwa nie miał czasu, żeby się nad niektórymi sprawami zastanowić. Właściwie co to za śledztwo? Jedna sprawa po drugiej spadały mu na łeb, a on usiłował się pozbierać i ustawić do wiatru.
„…Jeżeli Sayen jest przeszkolony, nie mógł nie wiedzieć, że będziemy go szukać. W»Karomie«w porządku – chciał nas zaprowadzić do Trumny (Po co?)…”
Widocznie chciał nas wkurwić, chciał, żeby znalazł się ktoś, kto będzie usiłował go zgarnąć za wszelką cenę, pomyślał. Mógł wreszcie myśleć, to już coś. Prochy działały. Uśmiechnął się do siebie.
Dalej wypisane były w punktach kolejne nielogiczności w postępowaniu Sayena. Na samym dole zapisał wołami: „Amtex – Faetner -?” Tak, to było najdziwniejsze. Po diabła łączył się z Faetnerem, przecież musiał wiedzieć, że pierwsze pięć minut każdej godziny to czas nasłuchu, kiedy każdy szperacz nastawia się na falę poszukiwanych i usiłuje ich wyczuć. O tym absolwent kursu nie mógł zapomnieć. Przecież gdyby nie ten jego fatalny pomysł Faetner nadal byłby na wolności. Tonkai sam na pewno by tak wysoko nie sięgnął. Pewnie już by skojarzył ich wizyty w Hynien z zapowiedzianym przylotem Ouentina, ale Mokarahn sam nie mógłby uruchomić takiej akcji. Nie mógłby z tym zdążyć na czas…
Zmiął kartkę i rzucił ją na podłogę. Spoczęła na środku wpasowanej w dno panoramicznej szyby, biały kleks na szarym tle miasta. Stare sprawy, nie musiał ich notować – pamiętał o wszystkim, zapomniał tylko o tych notatkach. Facet po prostu chciał ich wodzić za nos. Starał się, żeby odkryli wszystko o parę dni wcześniej, żeby stale deptali mu po piętach. Gówniarska ambicja? To jedyne wyjaśnienie, ale mało prawdopodobne. Tonkaia w każdym razie nie przekonywało.
Czy zdawał sobie sprawę, że może w ten sposób wsypać Faetnera i Bloma? Bo przecież, do cholery, nie mógł tego chcieć! Był w stanie poprowadzić akcję tak, żeby się powiodła. Dobrze, przyjmijmy założenie, że celowo chciał ją zdekonspirować. Ale po co? Nie trzymało się to kupy.
Pancerka usiadła na lądowisku. Draun, Boley i cała reszta najwyraźniej przez cały ten czas nigdzie się nie ruszali. Nie mieli prawa zejść do budynku Centrum Operacyjnego. Szwendali się po betonowej płycie, znudzeni i nikomu niepotrzebni.
– …w północnym skrzydle – dobiegły go słowa Drauna, gdy ładowali się przez tylne drzwi pancerki.
Minęło parę sekund, zanim to do niego dotarło. Był zbyt zatopiony w rozmyślaniach nad poniesioną porażką. Fakt, że cała ta obława też ich na razie nie przyskrzyniła, nie wydawał się dostateczną pociechą.
– Co w północnym skrzydle? – zapytał.
– E, nic ważnego. Tak sobie gadamy.
– Mów!
Jakiś instynkt, przeczucie tknęło go nagle: uwaga, ważne!
Draun wzruszając ramionami powtórzył opowiedzianą przed chwilą historyjkę o strażniku, któremu na przemian chciało i nie chciało się lać.
Jeszcze przez długą chwilę Tonkai nie kojarzył i nagle poczuł, że włosy stają mu dęba na głowie.
– Na którym piętrze to było?
– Nie wiem – Draun był zdziwiony. – Ale przecież on tam wtedy miał prawo łazić…
– W nocy?
– Może został po godzinach…
O, kurwa… Jeżeli nie mógł ich namierzyć całym tym sprzętem – to może ich tutaj po prostu nie ma? Żadna gówniarska ambicja, on po prostu chciał, żeby ściągnęli wszystkie siły do tej dziury, a oni tymczasem wytną jakiś numer zupełnie gdzie indziej?
Nie, zaraz. Przecież namierzyli tu Hornena na początku obławy. Nie mógł opuścić miasta, mógł się tylko gdzieś ukryć…
Ale namierzyli tu tylko Hornena. Jakimś owczym pędem wszyscy uważali, że oni muszą trzymać się w kupie. A przecież Hornena mógł im tu zostawić jako przynętę. Tak, dał się namierzyć i schował się gdzieś, niech go sobie teraz łapią.
Ten trzeci gnojek – teraz jasne, drugi wykonawca.
Poświęcił Faetnera celowo. To płotka. Musiał dostawać polecenia od kogoś znacznie ważniejszego. Rany boskie, przecież Blom wciąż milczał! Odmawiał zeznań, czekał… Wie, że akcja wcale jeszcze nie jest spalona.
Północne skrzydło. Pokoje gości
Ouentin nie był największym wrogiem Bloma. Nie szkodził mu. Poświęcili Faetnera… musieli, żeby do Arpanu przyjechał ktoś będący w stanie odkodować zlecenia pobrania sprzętu. Wiedzieli, że przyleci sam, nie zaufa nikomu. W piątce nigdy nie zdołaliby mu zagrozić… pokoje gości
– Panie kapitanie? Panie kapitanie? Co jest? Pierdolony Blom, ale wymyślił, wykołował ich wszystkich, co do jednego.
– Szefie? Odetchnął głęboko.
– Walimy do Arpanu. Grzej, kurwa! Natychmiast!
– Ale… nie starczy energii…
– Grzej! Podładujesz się po drodze!
Szofer zamknął dziób i wystartował pełną mocą silników. Tonkai nadal nieprzytomnie przyglądał się miastu. Niecałe półtorej godziny dzieliło je od przybycia prezydenta.
Kiedy oni chcą uderzyć? Żeby całą tę bandę teraz przerzucić do Arpanu trzeba co najmniej ośmiu godzin.
– Połącz mnie z tym grubasem, co dowodzi obławą. Albo nie, najpierw z Instytutem w Arpanie.
Nie zdąży, cholera, nie zdąży. No, ale przecież Borden ma doskonałą obstawę. Byle tylko udało się go uprzedzić. Zobaczy, cholera, że dobrze wybrał. Że na kapitana Tonkaia może liczyć.
Palce szofera błądziły po klawiaturze powoli, potwornie powoli.
– Jest Arpan – powiedział wreszcie. Tonkai rzucił się na mikrofon.
Chłopcy rozlokowani w tylnej części pancerki nie zwrócili większej uwagi na zachowanie Tonkaia. W ogóle nie patrzyli w tamtą stronę. Rozmawiali o Wondenie, sami nie wiedzieli dlaczego. Być może było w tym coś, co dowodziło że nasz świat pospinany jest jakimiś niezrozumiałymi dla nas nićmi. Rozpoczynając tę rozmowę nie wiedzieli, że właśnie w tym momencie w odległej klinice w Arpanie aparatura zasygnalizowała dyżurnemu lekarzowi zgon telepaty.