Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 1 из 64

Rozdział 1

„Trwa usuwanie ostatnich skutków zażegnanej niedawno plagi szkodników na plantacjach w północnej części III strefy Terei. Jak donoszą tamtejsze agencje, już w najbliższych dniach produkcja powróci w tych regionach do normalnych rozmiarów. Według ostatecznych ustaleń komisji specjalnej, straty spowodowane przez szkodniki są minimalne i z pewnością nie odbiją się na zaopatrzeniu ludności w żywność. Na nadzwyczajnym posiedzeniu Rady Specjalistów postanowiono wspomóc rynek żywnościowy poprzez specjalne transporty nadwyżek produkcyjnych z plantacji i

(serwis informacyjny TTI)

Klub „Karoma” mieścił się w niewielkim, parterowym budynku wciśniętym pod plątaninę estakad pomiędzy wieżowcami czternastej dzielnicy. Mała, obskurna buda z tanim piwem i hałaśliwą muzyką, zawsze pełna rozwrzeszczanych gówniarzy bez grosza przy duszy. Cholera wie, jakim cudem Kronb w ogóle potrafił wyciągnąć z takiej klienteli pieniądze.

Tonkai przyleciał na samym końcu. Kiedy pancerka spływała ze świstem na betonowy podjazd przed klubem, teren był już wyczyszczony. Obsługa i właściciel czekali przy drzwiach pod opieką kilku mundurowych. Spłoszenie, panika, nerwowo palone papierosy. Tak właśnie pracownicy Instytutu zwykli rozpoczynać pracę: najpierw dać mundurowych, niech zrobią kipisz, zgarną kogo trzeba, otoczą miejsce akcji i spłoszą wszystkich zbędnych świadków. Nie ma się co śpieszyć. Przez te pół godzinki zatrzymanym z reguły puszczają nerwy, sypią się ze wszystkiego, czasem nawet ze spraw, o które nikt ich nie podejrzewał. Po każdej akcji Tonkai miał kilku frajerów dla pospolitniaków. Wystarczyło ich tylko odpowiednio długo potrzymać w niepewności.

Wyszedł z pancerki, ledwie zdążyła dotknąć betonu. Po obu stronach podjazdu tkwiły szpalery znudzonych policjantów. Dreptali w miejscu, wyginając w rękach gumowe pałki lub postukując nimi o cholewy butów. Niektórzy skracali sobie czas komentowaniem paniki, jaką wywołała wśród zatrzymanych wyładowująca się z dwóch pojazdów ekipa Tonkaia.

Kierujący akcją przodownik policji zasalutował niedbale do uniesionej znad twarzy tafli plexiglasu.

– Wszystko zgodnie z rozkazem – mówił znudzonym głosem rutynowanego łapsa. – Dwudziestu trzech obecnych na terenie przeszukania wypuszczono po skontrolowaniu. Obsługa i właściciel zatrzymani do wyjaśnienia. Wnętrze wyczyszczone, swoim ludziom też już kazałem stamtąd wyjść.

– Dobrze – Tonkai skinął głową do Drauna. Po chwili jego chłopcy zaczęli wyciągać z pancerki kontenery ze sprzętem tempaxu i wnosić je do klubu.

– Dajcie tu tego Kronba.

– Te, tłusty! Daje tu! – sierżant skinął ręką na zapoconego, galaretowatego łysielca stojącego w grupie zatrzymanych, pomiędzy szpalerami. – No, już!

Facet nie wymagał dodatkowej obróbki. Starczyło na niego spojrzeć.

– No, to jak? – spytał spokojnie Tonkai, opierając się o amortyzator pancerki.

– Ja… naprawdę nie rozumiem… – zabełkotał grubas roztrzęsionym głosem, przecierając nerwowo pokrytą kropelkami potu łysinę.

Tak, śledczemu trudno – ot, tak sobie – pogadać z gościem z ulicy. Każdy od razu się trzęsie na sam jego widok. Smutne.

– Kiedy ostatni raz widzieliście Sayena Meta? Z kim był, dokąd szedł, o czym mówił, co niósł, dla kogo? – Tonkai wyciągnął papierosa. Kronb też sięgnął drżącymi palcami do kieszeni.

– Nie palić! – huknął znienacka Tonkai i uderzeniem dłoni, końcami palców, jakby od niechcenia wytrącił mu papierosa z ust. – No więc? – wrócił do spokojnego tonu, wydmuchując w jego stronę dym.

Grubas zdobył się na heroiczny wysiłek, wydobywając z siebie głos co prawda nieco piskliwy, ale wyraźniejszy i nie tak rozedrgany, jak przedtem.

– Ja nie znam… nie przypominam sobie żadnego o takim nazwisku.

– Sayen Met. Na pewno go nie znacie? Bywał tu.

– Tu różni bywają, panie oficerze, żeby łyknąć sobie kielicha. Takie typy spod ciemnej gwiazdy. Przecież po gębie nie poznam, czy który nie jest jakiś łobuz! Kto by ich pamiętał po nazwiskach? Płacą, nie awanturują się, to w porządku.

Tonkai odprawił go ruchem głowy i podszedł do siedzącego w pancerce Wondena.

– Mówi prawdę – mruknął telepata, pocierając palcami czoło. – Boi się jak cholera, ale nie kłamie. Mam wrażenie, że coś ukrywa, ale nie było o tym mowy.

– Sugestia?

– Nie, absolutnie. Pruje się jak koronka.

– Daj mu zdjęcie – powiedział Tonkai do Drauna – i przepytaj jego ludzi. A potem sprawdzić go u pospolitniaków.





Draun wyciągnął ze schowka wydruk.

– Handel prochami – powiedział, – Detal. Brak przesłanek do zatrzymania, pospolitniacy trzymają na tym łapę. Postraszyć?

Wonden z uśmiechem zrozumienia skinął głową.

– Po wała? – rzucił Tpnkai – Jeśli nic nie wie? Zresztą, jak będzie trzeba, to sam postraszę. A ty co tu jeszcze robisz? – odwrócił się do Wondena. – Kto siedzi na tempaxie?

– Harte. Jest w szczycie, a to się ciężko zapowiada.

Przeglądając wydruk, Tonkai powoli skierował się ku drzwiom klubu. Automat chwilowo zablokowany był przez mundurowych. Normalnie każdy, kto chciał tu wejść, musiał wetknąć w szczelinę czytnika swój żeton. W ten właśnie sposób zarejestrowano w piątek Sayena Meta. Było to ostatnie miejsce jego rejestracji.

Tonkai skinął na sierżanta i wszedł do klubu. Skinięcie miało przypomnieć, że od tego momentu absolutnie nikt nie ma prawa otworzyć drzwi. Poza, rzecz jasna, pracownikami Instytutu.

W środku technicy kończyli rozstawianie tempaxu. Wpakowali cały sprzęt na niewielką, cofniętą w głąb estradę. Cztery wielkie bloki emiterów rozstawione były wokół wzmacniacza jak kolumny głośnikowe. Na pulpicie leżała metalowa obręcz, wyłożona od wewnątrz miękką skórą, połączona ze wzmacniaczem długim, skręconym przewodem.

Technicy krzątali się wokół, podłączając przystawki i testując poszczególne bloki. Tonkai stanął z boku, obserwując ich spod przymrużonych powiek. Nie odzywał się.

Śmierdząca sprawa. Facet z kursu szperaczy, ledwie parę dni przed zatrudnieniem w specjalnym, po prostu znika. Znika z kursu i znika z systemu ochro

O ile mają ze sobą coś wspólnego, ale z rejestracji widać wyraźnie, że tak.

Na co ci idioci ze szkolenia liczyli? Myśleli pewnie, że kadet przed ostatecznym wcieleniem do służby robi sobie małą wycieczkę po knajpach i burdelach, poszaleje i wróci. Zdaje się, że mieli na kursie taki zwyczaj. No, teraz im się dobiorą do dupy. Mokarahn, gdy zlecał mu tę sprawę, nie posiadał się ze szczęścia. Narobi teraz Faetnerowi smrodu, nie ma co.

Szef techników sprawdzał przystawkę do robienia odbitek – nowa nowość, od paru miesięcy w linii – potem jeszcze raz przejechał rutynowo po wszystkich połączeniach.

– W porządku – skinął na Hartego, który siedział z boku z twarzą ukrytą w dłoniach, przygotowując się do wejścia w tempax. – Można zaczynać.

Telepata podniósł się jak zahipnotyzowany. Sztywnym krokiem podszedł do pulpitu. Usiadł w fotelu, zakładając obręcz na głowę i zamknął oczy. Przez chwilę siedział nieruchomo, z wyrazem skupienia na twarzy.

– Gotów – powiedział w końcu.

– Pamiętasz jego twarz? – zapytał Tonkai, podchodząc. – Charakterystykę pola?

– Tak, wszystko pamiętam. Zaczynajmy.

Technicy rozpoczęli swój taniec wokół aparatury. Jeden z nich przebiegał palcami po pulpicie, dwaj i

– Daj więcej wysokich – powiedział Harte. – Drugi emiter nie stroi… jeszcze ze trzy… dobrze. Więcej wzmocnienia… nie, za dużo. Zejdź na ósemkę. W porządku. Zaczekajcie chwilę…

Otaczała go mgła. Gęsta, błękitna zasłona, której nie potrafił przebić wzrokiem. Skupił się i skoncentrował maksymalnie – na nic. Chciał już powiedzieć, żeby podkręcili wzmocnienie, gdy mgła ustąpiła wreszcie, odsłaniając nieco zamazany, ale dość wyraźny obraz.

– Mam. Podciągnij trochę… dobrze.

Obraz wyostrzył się. Salę klubu wypełniał falujący tłum. Większość gości otaczała estradę, niektórzy, skupieni pod ścianami i wokół baru, zajęci byli szklankami i sobą. Z trudem dawało się coś dostrzec. Barwne smugi reflektorów nakierowano na estradę, reszta sali tonęła w półmroku.

Po chwili uderzyła Hartego fala dźwięków. Podgląd był pełny. Ponad kawiarniany gwar i pojedyncze okrzyki wybijał się ostry, wysoki jęk gitary, błądzącej gdzieś po najwyższych regestrach na tle powolnego pulsu basu i perkusji, wśród rozciągniętych, płynących leniwie akordów.

Próbował zmienić punkt, z którego obserwował klub. Odpływając pod sufit, ku środkowi sali, obrócił się powoli. Na estradzie stało czterech dirtasów. Uwagę Hartego przykuł jeden z nich, klęczący tuż przy krawędzi estrady, z gryfem gitary wyciągniętym jak tylko było to możliwe w stronę publiczności. Twarz zasłaniały mu strąki długich, ciemnych włosów. Palce chłopaka szybko przebiegały po strunach, by w końcu zatrzymać się na jednym z najwyższych progów, w długim, wyciągniętym gdzieś spod serca dźwięku. Druga ręka sprawnie manipulowała przełącznikami przystawek, modulując przeciągły, zawodzący ton. Gitarzysta odrzucił głowę do tyłu, przymykając oczy, pot spływał mu strumieniami po szyi; spłowiała, trykotowa koszulka była cała przesiąknięta. Zresztą wszyscy muzycy wyglądali na zmęczonych, chyba kończyli już koncert. Ciemnowłosy chłopak wytrzymał ten przejmujący jęk przez parę, może paręnaście sekund i nagle, kaskadą twardych, chropawych tonów, zjechał na sam dół gryfu.