Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 48 из 64

– …połowę sił trzeba ściągnąć na linie D, N, 4 i 49 – perorował grubas. – Resztę szperaczy wyładować z flajterów do przeczesywania sektorów, z lekkim sprzętem. Ilu masz ludzi?

Mężczyzna nazwany Karawasem zastanawiał się chwilę.

– Z mundurowymi i całym takim tałatajstwem pięciuset czterdziestu. Ale mogę jeszcze coś ściągnąć od brygady specjalnej. Przywieźli ze sobą pluton bobasów.

– Po cholerę?

– Tak, na wszelki wypadek. Zawsze ich wożą.

– Kurwa, żadnych bobasów! Łby im pourywam, jak pokażą któregoś na mieście! Wystarczy tylko trzymać boki kwadratu, podeślij tam jeszcze parę wozów.

– Szefie, mundurowi strasznie skarżą się na tę kolumnę żandarmerii przy Terminalu. Podobno rozwalili się na całym placu z ciężkim sprzętem i robią im tam straszny młyn.

– A co nam do tego? Niech się skarżą dowództwu bazy. Jeszcze coś? Tylko krótko.

– Kanały.

– Co?

– Kazał szef krótko. Kanały odpływowe z tego sektora.

– Myślicie, że będą się babrać w gównach?

– Czemu nie? Na ich miejscu, gdybym wyczuł, że mnie namierzają, spróbowałbym wiać ściekami. Wytłumienie pełne, a wyjście z kolektora jest poza barierą, stamtąd mogliby dać wióra w plantacje.

– Bez sensu. Przedłużyliby tylko sprawę o kilka dni.

– Mogą się tego chwycić, niewiele ryzykują. Ja na wszelki wypadek zablokowałbym wyjścia.

– Wyślij parę wozów – zakomenderował grubas po chwili namysłu.

Tonkai w zamyśleniu obserwował projekcję miasta. Nie czuł się tutaj potrzebny.

– Kiedy zaczniecie przeszukiwać sektory? – zapytał.

– Jak obława się zamknie. Na wszelki wypadek.

– Przelecę się trochę nad miastem. Jakby co, macie moją falę.

Grubas wzruszył tylko ramionami i wrócił do swoich zajęć. Najprawdopodobniej po kilku sekundach zapomniał o istnieniu Tonkaia. Dla niego stanowił on zupełnie zbędny ozdobnik w całej akcji.

Wrócił do windy, tym razem obeszło się bez ciągłego wyciągania żetonu i pakowania go w czytniki strażników. Patrzcie, nawet bobasów przywieźli. Tonkai myślał, że już z nich zrezygnowano. Od czasu, kiedy nad Instytutami postawiono Bordena, przestało się na ten temat mówić. Teoria wzmocnień zakładała działania delikatne i precyzyjne – „wycinać tylko miejsca chore, nie naruszając zdrowej tkanki”, jak to sformułował Borden w swojej wiekopomnej pracy. Dokładnie odwrotnie niż nakazywała doktryna dezalternacji społecznej. No cóż, czasy się zmieniły. Ale to wcale nie znaczyło, żeby definitywnie zrezygnować z tych poprzerastanych mięśniaków, równających z glebą wszystko, co się znalazło na ich drodze. Bobasy – dobra nazwa. Byli niemal identyczni, ogromni, z wielkimi głowami, cieknącą po brodach śliną i głupkowatym wyrazem twarzy rozdętego do monstrualnych rozmiarów niemowlaka. Podobno to jakaś skaza genetyczna, efekt kosmicznej podróży odbijający się w następnych pokoleniach. Wystarczyło tylko wszczepić takiemu debilowi kilka elektrod i przeszkolić go przez parę miesięcy. Mózg dziecka jest wystarczająco zmyślny, by pamiętać, że to co mówi kapral, jest święte. Tonkai tylko raz widział bobasów w akcji. Przy jednej trzeciej pobudzenia rozwalali plastikowe figury na poligonie jak skorupy jajek, rycząc wściekle i tłukąc wielkimi jak bochny łapami we wszystko, co się nawinęło. Ośmiu takich, w pancerzach, hełmach, z twarzami zasłoniętymi czarnym plexonem, czyściło średniej szerokości ulicę w parę minut.

Pewnie, dlaczego miano by z nich rezygnować? Teoria teorią, wzmocnienia wzmocnieniami, a nigdy nie wiadomo, czy nie trzeba będzie sobie poradzić z tłumem. Czyżby spodziewali się w Hynien jakichś zamieszek podczas wizyty Ouentina? Zupełnie nieprawdopodobne.

Oczywiście, chłopcy rozpełzli się po lądowisku. Otaczali pancerkę wianuszkiem, paląc papierosy.

– Harte i… – zapomniał, jak nazywał się ten nowy telp, przysłany za Wodena. – I ty – pokazał palcem. – Lecimy. Reszta siedzieć tutaj, czekać, aż wrócimy.

Władowali się do pancerki.

– Przygotujcie peleng do emisji – rzucił przez grodź, gdy oderwali się od ziemi. – Na fali Sayena Meta. Parametry macie na dysku.

Zabrali się posłusznie do roboty, patrząc na niego spode łba. Nic nie rozumieli. I nie musieli rozumieć.

Gdzie on może siedzieć? Przepatrywał uważnie przesuwające się pomiędzy jego stopami dachy oraz okna standardowych ośmiopiętrowców. Raczej nie na powierzchni, wtedy już by ich wykryli. I nie w podziemiach kolejki stropy, zbyt lekkie, o ażurowej konstrukcji, nie ukryłyby gościa z klasą A przed pelengiem. Może faktycznie kanały? Nie sądził. Nie zgadzało mu się to z obrazem Sayena, jaki wyłaniał się z jego dotychczasowych poczynań. Nie, ten cwaniak, który tak ich wykołował w Trumnie, na pewno nie uciekałby teraz jak szczur, nawet jeśli wie, że już został wykryty. Na pewno przygotował się na taki rozwój wydarzeń. Siedzi w jakiejś stara

– Pełna moc – rzucił przez ramię.

– Pełna?

– Mówię.

– Co mam nadawać?

– Nic. Ja wejdę. Wy na razie siedźcie cicho.

Podali mu z tyłu obręcz. Trzymał ją chwilę na kolanach, usiłując się skupić. Trafi go. Musi go trafić. Przy maksymalnej emisji Sayen wyczuje go nawet w kanale, ledwo, ledwo, ale wyczuje. Ma A klasę. Wyczują się.

– Teraz tak – odwrócił się do szofera. – Zaczynamy od Placu Secesji. Stajesz na piętnastu metrach, dokładnie nad pomnikiem. Na mój znak zaczniesz krążyć dookoła niego, w spiralę. Po każdym skręcie o trzydzieści metrów dalej.

– Przeciąża pan generator – powiedział spokojnie szofer. – Strzelą mi bezpieczniki.

– Leć na minimum mocy, to nie strzelą. Wy uważajcie na sygnalizator kontaktu. Jeśli spróbuje odpowiedzieć, stopujemy natychmiast. Kiedy podniosę lewą rękę, także. Jasne?

Nie odpowiedzieli. Po chwili flajter zawisł nad pomnikiem.

Tonkai przez chwilę patrzył przez panoramiczną szybę wpasowaną w podłogę. Pomnik wyglądał z góry jak blaszany paw. Drobne figurki, przemykające po ulicach. Niektóre zadzierały głowy, ale większość już się dziś zdążyła napatrzeć na nisko latające flajtery. Zafundowali im niezłe widowisko. Ależ musieli się tam głowić na dole, co to się wyrabia. Będzie burza, bezpieczniaki nisko latają – zaśmiał się sam do siebie, rad ze swojego poczucia humoru.

Oddychał spokojnie, miarowo, sposobem podpatrzonym u mózgowców podczas tempaxowania. W sumie wszystkie te urządzenia były w obsłudze podobne, a na amtex szkolili każdego, kto tylko przejawiał jakiekolwiek zdolności. Da sobie radę. Trafi go.

Już. Założył obręcz na łeb, zaciskając kurczowo w dłoniach kostkę sterownika. Wszystko zniknęło. Wszystko przestało być ważne, poza maksymalnie wzmocnioną wiązką psychofal, idącą rozszerzającym się snopem prosto w dół.

„No dobra. Cześć Sayen – pomyślał. – Szukam cię, sukinsynu, ładnych parę dni. Zacznijmy od gratulacji. Ten numer w Trumnie zmontowałeś w pięknym stylu. Szkoda że na mnie to popadło”.

Cisza i ciemność. Brak kontaktu. Poczułby.

„Masz szczęście, że jeszcze cię nie zdążyli nakryć pelengiem. Ale nie licz, że to może trwać długo. Postawiłeś na nogi cały Instytut z piątki i dwie brygady specjalne. Wszyscy szukają tu ciebie i tych narwańców, których ze sobą wziąłeś. Więc może lepiej, żebyśmy ze sobą pogadali, zanim cię złapią. Pokazałeś, że znasz się na robocie. Ktoś to docenił. Tylko zupełnie niepotrzebnie zadałeś się z Faetnerem. On już i tak cię wsypał. Postawiłeś na niewłaściwego faceta. Ale wszystko się jeszcze da zmienić”.

Cisza i ciemność.

„Musimy pogadać, Sayen. Szkoda cię dla pałkarzy. Za dobry jesteś. Musimy pogadać, w końcu obaj jesteśmy z tej samej branży. Bardzo dobrze cię rozumiem. Kto wie, gdyby Faetner zwrócił się do mnie… naszym życiem rządzi przypadek, Sayen. Tylko, że my nie jesteśmy tacy jak ten fajter, którego wziąłeś na mięso armatnie. Możemy pomóc przypadkom, prawda? Zabawa się skończyła. Faetner siedzi, senator Blom, bo może nie wiesz, że to on był jego mocodawcą, również. Jak widzisz, twoja umowa z nimi stała się nieaktualna. Mam dla ciebie nową propozycję. Od Bordena. Tak, od samego Bordena. Spodobałeś mu się. Chce cię mieć u siebie.

Pogadajmy, Sayen. Zrozumiemy się doskonale, obaj jesteśmy z tej samej branży i obaj jesteśmy fachowcami. Zostaw tych frajerów i wyjdź na powierzchnię. Zabiorę cię i grzejemy prosto do Arpanu. Pogadać z Bordenem.

To dla ciebie duża szansa, Sayen. Ja bym jej na twoim miejscu nie zmarnował”.

Ciemność i cisza.

„Wiem, że gdzieś tam jesteś, Sayen. Na pewno mnie wyczuwasz. Wszyscy cię tutaj szukają. Pogadajmy, zanim cię wyjmą pałkarze. Strasznie ich tu dużo, wiesz? Dwie brygady i wszyscy telepaci z rządowej. Nawet bobasów ze sobą przywieźli. Wiesz co to bobasy? A może twoich roczników już o tym nie uczyli? Poruszyłeś niezłą lawinę, Sayen. Możesz sobie pogratulować. Ale teraz tylko ja mogę ci pomóc, inaczej ta lawina cię porwie ze sobą. Pogadajmy”.

Ciemność.

Cisza.

Cisza…

W końcu musiał dać spokój. Wyszedł.

Ściągnął obręcz, dysząc jakby konał, przed oczami wirowały mu ciemne plamy. Smak metalu w gardle. Mdłości. Młot w uszach.

– Musimy usiąść, kapitanie – usłyszał jak przez mgłę głos szofera. – Spalimy silniki.

– Siadaj.

Pastylka. Jeszcze jedna. I koktail wzmacniający. Koniec. Trudno. Wyżej dupy nie podskoczy.

– Ile? – zapytał po paru minutach, kiedy już doszedł jako tako do siebie.

– Trzy i pół godziny. Oblecieliśmy całe miasto, kapitanie. Właśnie wracałem po spirali nad plac.

Kurwa, trzy i pół godziny. Zdawało mu się, że to trwało ledwie kilkanaście minut.

– I nic? – nie panował nad mięśniami twarzy. Zbyt się zmordował, żeby nad nimi panować. Głos mu się łamał, to „i nic” zabrzmiało jak skowyt. Niemal miał łzy w oczach. Kurwa, spokojnie, nie pęknie przy własnych telepatach. Nic. Nic. Nie warto nawet pytać, gdyby złapał kontakt, wyczułby to natychmiast. Z trudem oddychał. Nie miał nawet siły, żeby poruszyć ręką.

– Ani drgnęło, szefie. Patrzyliśmy z Hartem cały czas, na zmianę. Ani na moment. Widocznie znajdował się poza naszym zasięgiem.