Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 40 из 64

Ja zamierzam uruchomić nowy system selekcji kadr, skuteczniejszy i wysuwający na czołowe stanowiska osoby najlepiej się na nich sprawujące. Absolutnie obiektywne. Wszystko trzeba poddawać stałej weryfikacji, to podstawowe prawo postępu. Dotychczasowi przywódcy musieli doprowadzić Tereę do katastrofy. Nie wierzyli w raporty ekologów, tylko ślepo realizowali zdezaktualizowane wskazania Milena. W każdym szczególe. A cały aparat ślepo wierzył w nieomylność zwierzchników. To musiało się tak skończyć, wiedziałem o tym od dawna. Przygotowywałem się do tego, by w odpowiednim momencie przeprowadzić konieczne zmiany. To zresztą na razie pana nie interesuje.

Moi przeciwnicy mogą oczywiście twierdzić, że nie znajdę nigdy wystarczającej liczby ludzi doskonale obiektywnych, że niemal każdy ma jakieś irracjonalne zahamowania. To po części prawda. Ale wystarczą mi ludzie zbliżający się do ideału. Za takich właśnie uważam tych, których potocznie nazywa się cynikami, ludzi dbających przede wszystkim, albo wyłącznie o siebie. Wystarczy tylko tak zorganizować system społeczny, by interes każdego z nich pokrywał się z interesem ogółu. Wtedy system będzie funkcjonował doskonale. A takie przeorganizowanie systemu jest możliwe i potrafię go dokonać.

Mówię panu o sprawach, w które na razie nie musi pan być wtajemniczony. Traktuję to jako inwestycję. Ma pan szczęście, że dzięki zbiegowi okoliczności najważniejszy egzamin zdawał pan przede mną, a nie przed moimi współpracownikami. Mam nadzieję, że znajdzie się pan kiedyś w ich gronie. Na razie oczywiście musi się pan jeszcze wielu rzeczy nauczyć. Zaczniemy od przeniesienia do Instytutu Centralnego, do strefy rządowej. Co dalej, to zależy tylko od pana.

Tak… przejdźmy do konkretów. Mam dla pana zadanie. Kolejny sprawdzian. W życiu stale trzeba się sprawdzać. Poleci pan do Rynien, nie po to, by kontrolować śledztwo, od tego są tam już i

– Przepraszam, ale… gdybym zdołał go ująć, zanim zrobią to brygady specjalne? Żywcem naturalnie.

Borden podniósł na niego wzrok, jakby jeszcze raz taksował go uważnie.

– Ambicji panu nie brak – rzekł wreszcie. – Nie sądzę, żeby to się panu udało, lecz gdyby tak, podniesie to tylko moje mniemanie o panu. Dobrze, zgadzam się, pod warunkiem, że podjęte przez pana działania nie utrudnią pracy brygad.

Przerwał, podnosząc do oka zegarek.

– Aha, jeszcze jeden drobiazg. Omal nie zapomniałem. Nie mogę popierać człowieka, którego żona jest jawną religiantką. To niestety znalazło się w zapisach i mogłoby być wykorzystywane przeciwko nam. Przed przeniesieniem musi pan tę sprawę załatwić.

– Ale… przecież… ja ją kocham – Tonkai poczuł nagle wzbierający w nim śmieszny, bezsensowny bunt. – Nie mogę jej tak po prostu wyrzucić. To przecież tylko kobieta…

Skulił się pod spojrzeniem Bordena, uświadamiając sobie, jak żałośnie się wygłupił.

– Umówmy się: nic nie słyszałem. Decyzja oczywiście należy do pana. – Borden wyprostował się i poruszył śmiesznie rękami. – Moi ludzie zaopiekują się panem przez kilkanaście najbliższych minut, dopóki nie ustanie działanie veritalu. Ze swoją brygadą spotka się pan na lądowisku. To wszystko. Życzę powodzenia.

Tonkai przez chwilę jeszcze siedział nieruchomo. W końcu podniósł się i odwrócił twarz do okularnika, który wszedł właśnie do pokoju.

– Dziękuję, panie senatorze – wyrzucił z siebie, odwracając się w drzwiach. – Postaram się pana nie zawieść…

– Liczę na to.

– Proszę – okularnik przeprowadził go przez korytarz do jednego z pokoi.

Tonkai sięgnął po papierosa. W uszach dźwięczały mu jeszcze długo słowa Bordena.

– Dziękuję – powtórzył machinalnie, nie wiadomo do kogo.