Страница 41 из 64
Rozdział 20
„Praktyczny cel działalności Instytutów przez lata uległ niepostrzeżenie diametralnej zmianie. W założeniach miały one pracować nad stymulowaniem rozwoju społeczeństwa. W istocie zaś pracują ze wszystkich sił nad zatrzymaniem rozwoju, nad powstrzymaniem wszelkich zachodzących procesów społecznych i niedopuszczeniem do zmian, które mogłyby zagrozić systemowi”
Vrad Modreef „Historia Terei” (Archiwum wydziału prewencji Centralnego Instytutu Rozwoju społeczeństwa, komisja ds. badania działalności tzw. „opozycji moralnej”)
Nigdy nie umiał się dość nadziwić światu. Nawet w takiej chwili jak ta, kiedy powoli przelatywał nad ulicami Hynien, usiłując sobie wyobrazić, co będzie się tu działo za kilkanaście godzin. Przyglądał się ludziom. Ludzi na co dzień się nie zauważa – te trzy, cztery setki postaci przewijających się codzie
Czasem przychodziło mu do głowy, że wszystko, co się dzieje w świecie, to kwestia nie czynów, nie faktów, ale właśnie słów. Tylko poprzez słowa zdarzenia docierają do ludzkich dusz. Więc ten, kto będzie dobierał słowa, tworzy świat, tworzy rzeczywistość dla wszystkich, którzy w niej żyją. I jeżeli o cokolwiek chcesz się użerać, musisz zacząć od słów. Nazwij czyjeś uniesienie, czyjś głęboki ogień po prostu religianctwem, i już każdy to określi i odrzuci. Bo już na samym słowie „religianctwo” ciąży piętno odrzucenia. Nazwij to wiarą… nie, wiara to jeszcze za mało. Jak to właściwie nazwać? Nie znał odpowiedniego określenia. Przecież sam czasem mawiał „religianci”, bo słyszał to słowo tyle razy, że wczepiło mu się w mózg i podsuwało się samo, takie krótkie, zwięzłe, wygodne. Czyli że oni jednak w tej walce na słowa wygrywali. Nawet z tobą, Kensicz. A przecież, do jasnej cholery, jesteś właśnie od tego, by prowadzić wojnę o słowa.
Dobra, powiedzmy, że byłeś od tego. Teraz chyba trzeba to zostawić i
Flajter na minimalnej prędkości kołysał się lekko, jakby chciał pokazać wszystkim umieszczone na burtach znaki Instytutu. Przechodnie – jednak trzeba ich jakoś nazwać – spoglądali na nie czasem, odwracając szybko głowy i szepcząc między sobą. Może pytali, co te kolorowe plamy oznaczają, a może wiedzieli to i mruczeli pod nosem swoje życzenia pod adresem ukrytego za zaciemnionymi szybami kierowcy. Dzięki temu, że przyciemnił szyby, łatwiej mu było przepatrywać ten tłum, w którym być może plątał się Hornen. Zresztą musiał to zrobić – a nuż przypętałby się jakiś policjant i ze zdumieniem zapytał swoich przełożonych, co w jego rewirze robi młodociany dirtas za sterami instytutowego flajtera.
Powoli dopłynął do centrum placu miasta. Flajter zakołysał się jeszcze raz i osiadł ciężko na wewnętrznej, niedostępnej dla rollerów i pieszych części Placu Secesji. Z betonowej płaszczyzny, dokładnie w jej środku, wykwitał na wysokim cokole pomnik – pęk stężałych na mrozie blaszanych szmat, rzuconych na cztery strony wiatru. Pod nimi wyryto wielkimi literami napis: POLEGLI ZA WAS.
Przecież nie za to, by komputery śledziły każdy wasz krok, nie za to, żeby zmieniono was w hodowlane bydło, przypominające tylko z nazwy ludzi. I nie za to, żebyście nie mieli czego żreć. I nie po to dali się wtedy, przed laty, pozabijać rwąc się na miotacze federacyjnego garnizonu Hynien, żebyście wyrodzili się w rasę niewolników, którzy o nic już nie dbają, niczego nie chcą, za nic nie biorą odpowiedzialności i tylko kombinują uparcie, jak się wykręcić najtańszym kosztem i nie dać się zajebać. Historia to pokrętne bydlę. Kensicz, zdając sobie sprawę, że to głupie, podświadomie nienawidził tych, co za niego polegli. Wcale ich o to nie prosił. Zresztą, niech się cieszą. Umarli w błogiej nieświadomości za co i dla kogo właściwie umierają.
A ty masz taką świadomość? Może tobie też kiedyś postawią pomnik i będą zaganiać dzieci ze szkół, żeby składały pod nim zeschłe badyle, a w duszy nienawidziły cię za rzeczy, o których nawet nie myślałeś. Bo przecież ludzie, którzy przyjdą, nie prosili cię wcale, żebyś rzucał wszystko i zamiast grać, ruszał ku chwalebnemu przeznaczeniu.
Podobne myśli tłukły mu się pod czaszką od paru dni. Po Trumnie, kiedy mieli trochę czasu dla siebie, podzielił się nimi z Hornenem, ale ten tylko wzruszył ramionami i sapnął gniewnie, żeby przestał pierdolić. I żeby myślał o tym, co jest do zrobienia, a nie o pierdułach. Sayen w ogóle nie słyszał, nawet nie wzruszył ramionami. Zresztą z Sayenem nie potrafiłby jakoś gadać o sprawach, które tkwiły w nim głęboko. Sam nie wiedział, dlaczego.
Po paru minutach zobaczył wreszcie Hornena. Szedł niedbałym krokiem, z rękami w kieszeniach i twarzą ukrytą w kołnierzu. Na oko nie różnił się absolutnie niczym od i
Zmienił nagle krok, włączając się w płynący przejściem strumień szarych istnień. Taki sam, nic nie dostrzegający, szary oraz zmęczony. Dopiero na wysokości flajtera odbił nagle w prawo i podszedł do pojazdu kilkoma długimi, szybkimi krokami. Szarpnął drzwiczki i wpasował się w fotel obok kierowcy. Tak jakby wyskoczył tylko na sekundę po papierosy do pobliskiego dystrybutora. Bez słowa, nie spojrzawszy nawet na Kensicza. Zerknął tylko przez szybę, czy nikt się za nim nie obejrzał.
– Szkoda faceta – powiedział, wciąż odwrócony do szyby. Powiedział to po swojemu, szorstko, jakoś tak pewnie. Cała kabina w jednej chwili wypełniła się Hornenem, jego wieczną szorstkością, bezlitośnie wypychającą gdzieś nastrój, który Kensicz rozsnuł w niej na własny użytek.
– Co?
– Taki w jasnym płaszczu, szedł za mną. Pokazał na ciebie i mówi „Patrz pan, od rana się skurwysyny tak rozbijają”. Teraz będzie srał po nogach, że się wyrwał do kapucha. O, ogląda się, Głupio, cholera. Przynajmniej jeszcze miał odwagę coś powiedzieć. To się coraz rzadziej zdarza.
Kensicz pokiwał w milczeniu głową, podkręcając radiotelefon, z którego płynęły monoto
– Wszystko w porządku? – zapytał, po prostu żeby coś powiedzieć.
– Daj po garach – burknął Hornen. – Zbrzydła mi ta dziura na amen. – Odwrócił się. – Łapy ci się trzęsą. Kiepski z ciebie fajter.
Fakt. Nic na to nie umiał poradzić.
– Poczekaj – wskazał podbródkiem radiotelefon, kładąc dłonie na kolanach. Musiał to dostrzec. Szlag.
– Chyba już mnie mieli, czułem. Fajne uczucie, jak namierzają. Taki świderek w głowie.
Jakby na potwierdzenie jego słów w głośniku zachrypiało nagle:
– Sto siedem do papy. Ten B gdzieś nam znikł, ale sprawdziliśmy już diagram. On, sto procent.
– Hornen Ast? – zaskrzeczał w odpowiedzi papa. – Melduj.
– Gdzieś w środkowym paśmie. Sektory 42, 43, 59 i 60. Ewentualnie jeszcze 26 i 27, ale stawiałbym na te pierwsze.
– Papa do czterdzieści jeden: przejść na literę F.
– Kto trzyma boki?
– Jeden pięć siedem, jeden zero siedem. Mam go na pięćdziesięciu siedmiu stopniach, echo zero dwa. Diagram potwierdzony.
Znowu zaczęli gadać od rzeczy, tak jak cały czas. Hornen słuchał tego uważnie, Kensicz w tym czasie wydobył ze schowka pakiet z autostrzykawką.
– H czwarty potwierdza dziesięć cztery – ciurkało z głośnika. – B czterdzieści dziewięć siedemdziesiąt dwa na osiem trzy echo trzy na jeden. Pas GH. Idziemy na niego. Boki trzymane?
– Nie twoja sprawa, pilnuj namiaru.
– Bardzo słuszna uwaga – skinął głową Hornen, podwijając rękaw. Po raz pierwszy odkąd wsiadł do flajtera przyjrzał się uważnie Kensiczowi. No, od dwóch dni nie mógł się wiele zmienić. Może tylko był jeszcze bardziej blady i włosy miał jeszcze brudniejsze.
Hornen mało z nim rozmawiał, instruował go tylko parę godzin przy symulatorze. W ogóle nie lubił wszelkich poetów i tym podobnego tałatajstwa. Poezję uważał za jeszcze jedną metodę robienia ludziom gówna z mózgu. Chociaż trochę polubił Kensicza, kiedy wieczorem, po Trumnie, gadali sobie, ot tak, o niczym. Nie można było gadać o czymś, bo zawsze mogli potem tempaxować. Właściwie to tylko Kensicz wtedy gadał. Nowicjusze zawsze dużo gadają. Opowiadał właśnie o tych poetach wysławianych w holo i pismach. Zaplątał się na jakieś ich spotkanie i mówił o pierwszym buncie w drugiej strefie, przed laty. Zresztą, bunt to zbyt duże słowo. Robotnicy zebrali się w zajezdni i żądali rozmowy z przedstawicielem Rady Specjalistów. No, bo źle się działo, ale przecież spece, mądrzy i szlachetni, nie mogli o tym wiedzieć, to tylko jacyś drobni aparatczycy narozrabiali i ukrywali prawdę przed szlachetnymi przywódcami wolnej planety, więc trzeba zwyczajnie powiadomić o tym speców, otworzyć im oczy. Kurwa, jacy ci ludzie byli głupi.
Kensicz umiał opowiadać, to mu trzeba przyznać. Hornen niemal to widział. Idioci, oczywiście nie powystawiali żadnych straży, nic, po prostu siedzieli tam, śpiewali i czytali – też, kurwa, pomysł – przemówienia Milena. Przysłali im delegację, a jakże. Brygadę specjalną. W środku nocy, w ciszy, nagle petardy przy wszystkich wejściach i tłum pałkarzy z każdej strony, z rykiem, z wrzaskiem, rozpierdalający okna i meble, tratujący każdego, kto stał na drodze. Było coś potwornego w tym wściekłym ataku, jednocześnie ze wszystkich stron. Nim się kto zdążył obudzić, już te zwierzęta siedziały na nim, tłukły bez opamiętania, gruchotały łby, kopały po jajach i brzuchach. Na ścianie zawieszono krzyż, rzucili się nań jak w amoku, strącili na ziemię i deptali po nim, rozwalali kolbami, pluli, z pianą na czerwonych od wściekłości i wstrzykniętych przed akcją narkotyków pyskach, z obłąkańczym wyciem…