Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 37 из 49

Cała lista. Nawet ułożona alfabetycznie, zaopatrzona w chronione dane osobowe, chociaż nikt nie wie dokładne, które to są te dane. Miejsce urodzenia? Aktualny adres? Miejsce urodzenia może i powi

Wszystko to przeleciało mi przez myśl w trakcie wyłażenia spod biurka z dwiema kartkami w ręku. Chciwie rzuciłam się na spis, zaczęłam od Bolończyk Eugeniusz i nie dojechałam do Żabiec Antoni, ponieważ zastopowało mnie lekko już na początku i zatrzymało radykalnie pod koniec.

W Busku leczył się na reumatyzm Dyszyński, doskonale mi znany poważny autor, doceniany, nagradzany, ten właśnie, który wolał się tarzać w pokrzywach niż prawować z telewizją o własny honor i twarz. Po spieprzeniu mu najlepszego utworu w rozgoryczeniu zapowiedział wprawdzie, że niczego więcej już nie napisze, ale i tak nie przerzucił się chyba na kradzieże samochodów. Mnie w każdym razie do roli złodzieja nie pasował.

Porozmyślałam nad nim chwilę i poleciałam wzrokiem dalej. No i w końcowej części alfabetu pojawili się państwo Wystrzyk.

Wystrzyk Romuald i Wystrzyk Jadwiga. Stały adres: Warszawa, Czeczota. Rodzice Ewy Marsz.

Skomplikowane skojarzenia ruszyły w moim umyśle w jakiś przedziwny pląs. Pana Wystrzyka, kradnącego samochód tego… jak mu tam… Spojrzałam na listę, Majewskiego, właściciela nieruchomości, jego żona prowadzi pensjonat… samochód leżącego w gipsie Majewskiego… nie umiałam sobie wyobrazić jeszcze bardziej niż Dyszyńskiego. Stare pryki, Górski tak powiedział, a w ogóle Dyszyński mieszka tam, w tym Busku, gdzie indziej…

A nawet gdyby, to właściwie, co mi tak na tym zależy? Ktoś przyjechał tym wózkiem i zwizytował Poręcza, no to, co? Poręcz zapewne był już wtedy w Krakowie, a Ewa tkwiła we Francji, szkodliwość wizyty zerowa, czego ja się tak czepiam? Może w ogóle Majewski dobrowolnie pożyczył samochód jakiemuś znajomemu, do którego nie chce się przyznać, bo jest to znajomość kompromitująca?

Ciekawe, swoją drogą, jak też ten rykliwy grzmot wygląda… Kto go zna? Poręcz, oczywiście! No nie, Poręcza już nie zapytam… Chłopak Miśki, Piotruś Pan! Chyba zna swojego idiotycznego chrzestnego ojca…? No i oczywiście, pani Wiśniewska.

Telefon, Piotruś Pan, do licha, nie mam jego numeru, zaniedbanie, Miśka… Jak zwykle wyłączyła komórkę, w domu nikt nie odbiera, Magda, to samo… Mecenas Wierzbicki… mówił, że raz się z nim spotkał, gdzieś tu na stole miałam zapisany numer…

Kiedy u furtki brzęknął gong i zdenerwowany ochroniarz grzecznie zapytał, dlaczego przed moim domem nie pali się światło, bo może umarłam, spojrzałam wreszcie na zegarek. Dochodziła jedenasta. Numer Wierzbickiego właśnie znalazłam, ale zreflektowałam się, no nie, bądźmy dorośli, jeśli ja zacznę dzwonić do ludzi o tej porze, oni mi się odwdzięczą, wcale nie chcę. Wizerunek pana Wystrzyka przecież nie ucieknie, mogę poczekać do jutra…

Na Czeczota znalazłam się o bladym świcie, dwadzieścia po dziewiątej i pierwsze, co ujrzałam, to był zielony, obdrapany opel, stojący przed domem. Zatrzymałam się za nim i podjęłam pracę myślową.

Upragniona postać wróciła, mogę tu posiedzieć i poczekać, aż wyjdzie z domu, obejrzę go sobie, ale po pierwsze, po podróży może odpoczywać i nie wyjdzie dziś, tylko dopiero jutro, po drugie, może i wyjdzie, ale nie tknie samochodu, dla zdrowia pójdzie piechotą, czy ja wiem, dokąd, do kiosku, na spacer… Skąd mam wiedzieć, że to on? Po trzecie, pani Wiśniewska przydałaby mi się ogólnie, podsłuchu mu nawet zakładać nie trzeba, cokolwiek on tam powie, ona dosłyszy i powtórzy, a może wydał już z siebie interesujące ryki…? A później jej nie złapię, bo pójdzie do sklepu… Po czwarte, a gdyby tak wziąć byka za rogi i złożyć wizytę, pomyliłam się, myślałam, że tu mieszka krawcowa… Do kitu, żona otworzy, a pan domu krawcową ma gdzieś i nawet się nie pokaże…

Zdecydowałam się jednak na panią Wiśniewską.

Nic mi z tej decyzji nie przyszło, trzeba było przyjechać wcześniej. Pani Wiśniewska najwyraźniej w świecie zaliczała się do sklepowych ra

Z domu nagle ktoś wyszedł. Duży facet, bykowaty, wyprostowany jak świeca, chociaż w wieku niewątpliwie zaawansowanym. Wgapiłam się w niego zaskoczona, energicznym krokiem zbliżył się do opla, obszedł go dookoła, dzięki czemu przez chwilę odwrócony był twarzą ku mnie, postał chwilę, pokręcił głową do siebie i oddalił się na piechotę.

Siedziałam nadal w bezruchu, a zaskoczenie mijało mi dość szybko. To był ten z Kubusia Puchatka, ten sam, który otworzył przede mną drzwi Poręcza, z kompresem na szyi i z włoskami zmierzwionymi przez małpę… Do diabła z tą małpą! I który wyzdrowiał piorunująco, wyszedł bez kompresu i odjechał mercedesem Majewskiego z Buska – Zdroju.

Tatuś Ewy Marsz zwizytował nieobecnego Poręcza, z tajemniczych przyczyn usiłując nie ujawniać wizyty, kryjąc swoją obecność za szańcem choroby zakaźnej…? Ktoś tu zwariował. A może to wcale nie jest tatuś Ewy, tylko właśnie ta kompromitująca znajomość Majewskiego…? Akurat teraz ci ludzie wywijają jakiś przekręt chyba tylko po to, żeby jeszcze bardziej skomplikować zbrodniczą sytuację!

Nie, ja się muszę upewnić…

Złapać Miśkę. Koniecznie trzeba złapać Miśkę, gdzie ta zołza w ogóle mieszka? Jak ja mogłam wmieszać się w ten idiotyczny galimatias, nie zadbawszy o podstawowe informacje, na głowę już chyba upadłam do reszty. Obie z Lalką straciłyśmy ostatni ślad rozumu, należało ustalić wszystkie adresy, telefony, nazwiska, pokazać sobie zdjęcia, a nie utrudniać teraz życie przez brak elementarnej wiedzy!

Numery Miśki miałam w domu. Musiałam wrócić, żeby zacząć do niej dzwonić.

Ledwo zdążyłam znaleźć notes, zabrzęczała mi komórka. Lewkowski.

– Czy ja mogę na chwilę wpaść do pani, mam kilka drobnostek do załatwienia, akurat jestem blisko, więc jeśli pani nie jest zajęta…

Wydawało mi się, że jestem zajęta, ale udało mi się oprzytomnieć i pomyślałam nawet, że pan Tadeusz może się okazać użyteczny. Znów mi się zalęgła jakaś mętna myśl, z którą nie wiedziałam, co zrobić.

– Niech pan wpada. Im prędzej, tym lepiej.

Nagrałam się Miśce na sekretarkę, stwierdziłam, że Lalka jest nieuchwytna i już pan Tadeusz pojawił się w furtce.





– Ma pani serdeczne pozdrowienia od Dyszyńskiego – powiadomił mnie na wstępie. – Ale ja nie o tym chciałem…

– Owszem, o tym – przerwałam mu z wielkim naciskiem, gwałtownie zaintrygowana. – Skąd się panu wzięły te pozdrowienia, skoro on siedzi w kurorcie reumatycznym? Dokładnie, w Busku – Zdroju?

– Rzeczywiście, siedział, ale już nie siedzi, wczoraj wrócił, wieczorem było takie spotkanie literackie, specjalnie na nie przyjechał, pani tych imprez nie lubi…

– Nie mógł nam wcześniej powiedzieć, że tam siedzi? A nawet i teraz… Boże drogi, gdybym wiedziała, poleciałabym na to cholerne zbiegowisko bez względu na to, co to było!

– Poetyckie głównie…

– Zniosłabym i poezję…!

Pan Tadeusz, zorientowany w moich gustach czytelniczych, zdumiał się niezmiernie. Zdaje się, że stracił nadzieję łatwego załatwienia tego czegoś, z czym przyszedł, a co właśnie zaczynał wyciągać z aktówki, zaciekawił go mój nagły ciąg ku Dyszyńskiemu.

– Gdybym wiedział, że on pani jest potrzebny…

– Był potrzebny. W tym Busku. Dałby się może podpuścić na pogawędkę z jednym takim, który też tam był, głupi i okropny, ale może by wytrzymał. Teraz już przepadło, obaj wrócili.

– A to ciekawe, co pani mówi, on tam właśnie rozmawiał z kimś, trafnie pani go określiła, głupim i okropnym. Sam wyraził podobne zdanie.

Jeszcze nie błysnęła mi nadzieja na ślepy fart.

– Nie wiem, czy to był właściwy – westchnęłam i ruszyłam do kuchni. – Ale herbaty może pan dostać. Chce pan?

– Herbaty nigdy nie odmawiam. Bardzo proszę. Tematy poruszali bliskie pani sercu, Dyszyńskiego zirytowało to tak, że wczoraj nawet mi się zwierzył, chociaż na ogół nie lubi o tym mówić, no, ale cała kwestia jest poniekąd aktualna, w środowisku ciągle nie tyle może wrze, ile bulgocze…

Porzucając myśl o szklankach, kurcgalopkiem wróciłam do salonu. Szklanki nie zające, nie pouciekają, a czajnik słychać z daleka.

– No? – pogoniłam niecierpliwie i zachła

Pan Tadeusz, uparcie trzymający się poglądu, iż zaspokajanie moich najdziwaczniejszych kaprysów należy do jego obowiązków, porzucił wyciągnięte w połowie papiery.

– Właśnie rozmowę tam odbył taką, która go zdenerwowała, miał małe spotkanko z czytelnikami, zorganizowane ad hoc na prośbę bibliotekarki… właściwie kierowniczki…

– Wszystko jedno na czyją, kucharka też dobra. Odbył i co?

– Po spotkaniu, jak zwykle…

– Wiem, jak bywa zwykle! I co?

Nigdy nie przeczyłam, że pan Tadeusz ma ze mną trudne życie.

– Jeden z uczestników… czytelnik zapewne… przyczepił się do niego chyba jako ostatni, tak wnioskuję, bo inaczej Dyszyński nie miałby tyle czasu, wykręciłby się obowiązkami…

Czajnik prztyknął, krzyknęłam strasznie, żeby pan Tadeusz milczał jak głaz, dopóki nie wrócę, pobiłam wszelkie rekordy w nalewaniu herbaty, wróciłam, niczego nie rozlewając ani nie tłukąc.

– No? I co dalej?

– No właśnie, jakiś bezczelny typ. Upierał się rozmawiać o ekranizacjach, to jak o sznurach w domu powieszonego, zresztą, ogólnie biorąc, był to zasadniczy temat spotkania i Dyszyński miał zupełnie dosyć, stąd jego wściekłość, jeszcze do wczoraj mu nie przeszła, no i stąd pani, bo skojarzenia same się nasuwają…