Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 32 из 49

– A, prawda…! – przypomniało mi się jeszcze jedno. – Ten jakiś chory na anginę symulant był u Poręcza, dałam panu jego numer samochodu. Już pan wie, kto to jest?

– Prawdę mówiąc, nie wiem, czy wiem. Właściciel leży w gipsie, a samochód prawdopodobnie został ukradziony i podrzucony z powrotem. Dziwaczna jakaś historia, pomijając już to, że łańcuchem trzeba dochodzić.

W głosie Górskiego pojawiło się nagłe rozgoryczenie. Schował notes i oparł się w fotelu wygodniej.

– Nie twierdzę, że to tylko u nas, w i

Żonę wykluczyłam bez sekundy namysłu, to, co w kompresie na szyi otworzyło mi drzwi, a potem wsiadło do mercedesa, z całą pewnością nie było kobietą. Wysunęłam i

– Jakiś kumpel połamanego? Syn? Brat? Pracownik? Co on w ogóle robi, ten w gipsie?

– Radiesteta, żyły wodne i tak dalej. Ponadto zielarz, testuje pokarm dla bydła, bez wątpienia udziela porad i ludziom, i sprzedaje mieszanki ziołowe, ale do tego nikt tam się nie przyzna. Nikt go nawet nie będzie naciskał, bo któremuś prokuratorowi dziecko wyleczył.

– Ma jakichś pracowników?

– Jednego płci męskiej, nieduży, chudy, żylasty, pasuje pani?

– Przeciwnie…

– A reszta płci żeńskiej. Syna nie ma, dwie nieletnie córki, nieletnia dziewczynka rzadko kradnie tatusiowi samochód, to już raczej nieletni synek. Krewni sprawdzeni, jeden kuzyn pasuje do rysopisu, ale ma alibi, szkoli żeglarzy na Mazurach i od miesiąca nie urwał się ani na chwilę. Reszta odpada.

– Goście…?

Górski się skrzywił.

– Za przeproszeniem stare próchna i prawie same baby. Trzech facetów, dwa pryki zramolałe i jeden dziarski staruszek, siwe wąsy, siwa bródka, prawdziwe. Ten pani podejrzany, o ile pamiętam, wąsów nie miał?

– No to, kto to był?

– Otóż tego nie wiemy. Szuka się oczywiście, z tym, że to wcale nie jest małe piwo, cholernie dużo roboty, w dodatku co on właściwie takiego zrobił? Gdyby, chociaż był jakoś konkretnie podejrzany! Tymczasem ja się opieram na pani przeczuciach i możliwe, że wyjdę na idiotę…

Zmartwiłam się i zatroskałam.

– Mogło jeszcze być tak, że podwędził ten samochód byle, kto, a gdzieś tam po drodze przejął go gbur z Kubusia Puchatka. Bezpośredni może wyglądać jak zagłodzony krasnoludek i w ogóle być kobietą. Nie, ja się nie czepiam, myślałam po prostu, że dla was to będzie łatwe, sama bym się włączyła, ale przecież nie pojadę teraz do Buska! Też chcę czasami pomieszkać w domu! Może wyślę kogoś…

– Niech się pani nie wygłupia!

– Może, chociaż nazwiska tych tam wszystkich miejscowych…

– Nie umiem ich na pamięć. Mogę pani przysłać listę, bo czyjaś obecność w jakimś zwyczajnym miejscu nie stanowi tajemnicy służbowej.

– Tylko nie małpią pocztą, proszę! Ja tego nie dotykam. Faksem. Ma pan mój faks…

– Dobrze, faksem.

– Zaraz. A te przekręty, te Wojłoki, te kanty jakieś, którymi Poręcz dostojników szantażował…?

Górski machnął ręką dwa razy, raz beznadziejnie, drugi raz niecierpliwie.

– Bagno. Nikt nie będzie teraz przeprowadzał kontroli finansowej, a i tak z daleka widać, że na tym tle mogliby się wszyscy wzajemnie pomordować. Szantaże, bzdury, kogo szantaż obchodzi, nikt tu nikomu nic złego nie zrobi, ewidentni złodzieje doskonale prosperują, nawet by się im nie chciało kogoś zabijać, a jeszcze cztery osoby…? Na plaster im takie głupie kłopoty? Ja nic nie powiedziałem, a pani ani słowa nie słyszała, umówmy się, że akurat poszła pani do tych kotów w ogrodzie. Owszem, proszę bardzo, przyślę pani spis wszystkich sprawdzonych w promieniu kilometra od tego cholernego samochodu i niech pani sama szuka swojego cudownie uzdrowionego przestępcy. Nie stawiamy żadnych przeszkód.

Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że Górski usilnie chce mnie czymś zająć dla świętego spokoju…

Kurort. Busko – Zdrój. Sanatoria tam się znajdują…





Coś mi się snuło wokół nieznajomej miejscowości, jakby cień woni, której nie mogłam rozpoznać. Miałam wrażenie, że powi

Jednakże nie wytrzymałam, pojechałam na Czeczota.

Krótko wprawdzie, za to intensywnie zastanawiałam się nad jakimś prezentem dla pani Wiśniewskiej. Flachę…? Nie wyglądała na pijaczkę. Jakaś ekstraordynaryjna kawa, herbata…? Poczyta mi to za aluzję do poczęstunku i ugrzęźnie w kuchni, nie chcę. Ciasteczka, czekoladki…? Ruszy całe przyjęcie, gwarantowane. Kwiatek! Najlepszy byłby kwiatek, może nawet w wazoniku, ale przecież nie idę do niej, idę do tych Wystrzyków, których, mam nadzieję, ciągle jeszcze nie ma, to niby, co, z kwiatkiem lecę do rykliwego potwora…? Na głowę upadłam?

Zrezygnowałam z prezentu.

Udało mi się, nie było u nich nikogo, a pani Wiśniewska czuwała. Poznała mnie od razu, zresztą na wszelki wypadek ubrałam się tak samo jak przy poprzedniej wizycie, prawie zostałam wciągnięta do mieszkania.

– No to jak, znalazła pani tę ich Ewę? – spytała chciwie, zaskakując mnie doskonałą pamięcią. – Bo ich nie ma, ale tylko patrzeć jak wrócą, na krótko podobnież pojechali, dwa tygodnie albo i mniej i znowu się zacznie. Znalazła pani? I gdzie ona?

Musiałam szybko podjąć decyzję, powiem prawdę i do tatusia dojdzie, Ewa rzeczywiście będzie musiała uciekać do tej Nowej Zelandii…

– A pani im nie powie?

Pani Wiśniewska aż się cofnęła z oburzeniem, wręcz ze zgrozą, poczerwieniała.

– A co też pani…! On to by chciał, jeszcze jak, akurat! Niech trupem padnę, żeby mu taką przyjemność zrobić! A jej też ani słowa, zaraz gębę do niego rozewrze i wszystko wyklepie. Za nic!

Ujrzałam w niej sprzymierzeńca.

– No owszem, niby znalazłam, ale to cały łańcuch do niej. Do mojej przyjaciółki się zgłosiła przez telefon, jakoś tam do niej dotarło, że ona jej szuka. Nie ma jej w Polsce, po całej Europie się plącze, chwilowo we Francji siedzi i zdaje się, że do Włoch się wybiera.

– I za co to tak? – zgorszyła się pani Wiśniewska. – Kto niby za to płaci?

– Sama płaci. To wcale nie tak drogo wypada, istnieją tanie hotele, pensjonaty, wyżywić się można za grosze…

– Akurat. Grosze, nie grosze, po ulicy nie zbiera.

– Ma przecież pieniądze…

– Akurat! Chyba, że te jej gachy czy tam opiekuny, co to ją tak za uszy ciągli, teraz jeszcze jej dają. Sama to ona tam nic z siebie, co to, nie wie pani, jak to jest? Telewizja ją wypchała do góry, szum wielki zrobili, te tam różne figury, ważniaki, niech ona nawet byle, co pokaże, już oni z tego majątek mają, dla niej ochłapy, a dla nich reszta, chociaż się podobnież postawiła i coraz więcej jej tkali, to może i ma… Ale bez nich nic nie będzie miała, aż jej w końcu całkiem zabraknie i do tatusia będzie musiała wrócić z podkulonym ogonem, to ja się nawet trochę dziwię, że ona się stawia i wyjechała. Wyjechała naprawdę? I kiedy? Dawno?

Rewelacyjne wieści prawie mnie zatchnęły, ale udało mi się wydobyć z siebie głos i powiedzieć, że siedem miesięcy temu. Ten jeden miesiąc mogłam jej dołożyć bez wyrzutów sumienia.

– Znowu, znaczy, uciekła. Co i raz to od jakiegoś ucieka, ale tyle to ja rozumiem, jak jej porządniej zapłacą, znowu wróci. Nie ma ona szczęścia, tyle, że jak od tego rykacza poszła, chociaż te wielkie szychy się nią zajęły i blisko żłobu miejsce zrobiły…

Z wielkim wysiłkiem opanowałam wstrząs, ujawniając za to powątpiewanie.

– Kto tak powiedział? Skąd pani przyszło do głowy…

– No jak to? Ten przyjaciel kochany, ten Florcio, co też go rzuciła, latał tu i się skarżył, sam ją wypchnął, wywindował, na jego rękach wyjechała do góry i tak mu się odwdzięczyła…

Pani Wiśniewska najwyraźniej w świecie miała jakiś przypływ niechęci do Ewy Marsz. Nabierała rozpędu. Możliwe, że nieobecność tatusia i chwila wytchnienia przestawiła ją na nieco i

– A ten rykacz, jak o tym słyszał, to aż mnie się tynk sypał na głowę, i nic, tylko o pierzu, pierze i pierze, że ona na cudzych karkach tym pierzem porasta, tego znieść nie mógł całkiem. Ze swojego Floriana siódme poty wyciskał, a kto tam tak za nią, kto tam ją reklamuje, kto tam tak ją wysławia i te dobrodziejstwa jej sypie, kto tam za nią wszystko robi, a dla niej chwała. Dla niej chwała, a dla nich pieniądze. Głupia ona, bo samą chwałą nikt się nie pożywi, chociaż tu słyszę od pani, że trochę rozumu nabrała. Ja tam jej dobrze życzę i powiem pani, że tak całkiem w to gadanie nie wierzę, już w końcu niemożliwe, żeby do niczego zdatna nie była, i szkołę skończyła, i w ogóle, on tak chyba w nerwach więcej gadał niż było…

Zalęgły mi się podejrzenia, że pani Wiśniewska podsłuchiwała piętro wyżej przy dziurce od klucza.

– …a nic bym z tego prawie nie słyszała, żeby nie te ryki, bo każde słowo to rykadło w złości powtarzało. Głuchy by usłyszał, a ja, dziękować Bogu, głucha nie jestem. A pani jak myśli? Dobrze gadał, czy nie?

Pytanie padło dość nagle i, skołowana doszczętnie, omal nie przeprosiłam pani Wiśniewskiej za niesłusznie zaległe podejrzenia. Zdementować gadanie Poręcza…? Ależ bardzo chętnie, Ewie to chyba nie zaszkodzi.