Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 31 из 55

– Obaj mieli pistolety z tłumikami. Tu mnie wepchnęli…

– Akurat weszłam z tarasu…

– Jeden złapał Grzesia, mierzył do niego, a drugi nas powiązał, sznury mieli ze sobą…

– Zakneblowali wszystkich tymi plastrami, tylko Tomasza zostawili…

– I zażądali, żebym im podpisał czeki na okaziciela, na wszystko co mam na kontach. Nie chciałem, wtedy rąbnęli do Agaty, z bliska, z zimną krwią, a potem obiecali, że okulawią dzieci. Każdemu strzelą w kolano…

– A Agacie, że jeszcze w łokieć…

– A ja sobie myślałam, że on zgłupiał chyba, Tomasz znaczy, niech podpisuje, byle wyszli, zadzwoni do banku i zablokuje konta…

– Też tak pomyślałem, idiota, podpisałem, a oni byli mądrzejsi. Wpuścili trzeciego, wcale go nie widziałem, oddali mu czeki i dopiero wtedy nas pocieszyli, że nie wyjdą, dopóki kolega pieniędzy nie odbierze. Jak się okaże, że coś nie tak i na przykład podpis zmieniłem, kawałek rodziny już mam z głowy. Szczęście jeszcze, że w zdenerwowaniu to mi na myśl nie przyszło i wypełniłem prawidłowo…

– Ładne szczęście…

– A te wory, co mieli na głowach, to w kuchni zdejmowali, jak żarli, podejrzałem…

– Agacie zaraz potem zrobili opatrunek, powiedzieli, że sam widzę, jak będziemy w zgodzie, nikt krzywdy nie dozna…

– I tak siedzieli na zmianę, jeden tutaj, z tym kopytem, a drugi w kuchni gospodarował, że też nie miałam tam żadnej trucizny…! Prawie nic nie mówili, trwało to i trwało, Adaś płakał…

– A ja nie!

– Dopiero jak zadzwoniłaś do furtki, odkneblowali Tomasza i kazali mu nagadać głupot…

– Zapowiedzieli, że i panią włączą do towarzystwa, jeśli pani nie przegonię, to oni się tak wyrazili, a nie ja…

– A ja tu drętwiałam, że naprawdę pójdziesz i zostaniemy z tymi bandziorami na łasce losu…

– Specjalnie powiedziałem, że ona leży pijana, bo pani ją przecież zna i wie pani, że ona nie pije, miałem nadzieję, że to się pani wyda podejrzane…

– I znów bałam się, że coś zrobisz, a oni cię postrzelą…

– Ten z czekami wreszcie zadzwonił i chyba powiedział, że wszystko w porządku, bo na stole położyli nóż…

– I widelec…

– Grzesiu, przestań się wtrącać! Podsłuchiwać możesz, ale gębę zamknij! Ten nóż to chyba na kpiny, widziałaś jaki, rzeczywiście tylko widelca brakowało…

– … i powiedzieli, że możemy się uwolnić sami, a oni odjeżdżają. Jak się uwolnimy i kiedy, nasza sprawa, gimnastyka jest zdrowa…

– A ja to widziałam przez okno – wtrąciła wreszcie Elunia – Te ostatnie chwile. I chyba kupię telefon komórkowy, bo gdybym go miała przy sobie, od razu bym dzwoniła na policję…

Policja właśnie przyjechała, została wpuszczona i całe przedstawienie zaczęło się na nowo. W dziesięć minut później przybył Edzio Bieżan we własnej osobie, ucieszył się ogromnie obecnością Eluni i objął prowadzenie.

– No i masz – powiedziała z rozgoryczeniem Agata, opatrzona fachowo przez przybyłą wraz z policją pielęgniarkę. – Teraz już cześć pieśni, nie mogę go porzucić. Stracił majątek, leżącego się nie kopie. Wychodzę na tym jak Piekarski na mydle. Nie, to był Zabłocki…

Obie z Elunia siedziały w kuchni, przygotowując poczęstunek dla urzędującej w salonie, ograniczonej już nieco ekipy, przy czym Agata udzielała tylko instrukcji, zaś wysiłki fizyczne w całości wzięła na siebie Elunia. Też była zdania, że elementarna przyzwoitość nakazuje Agacie pozostać przy zubożałym nagle Parkowiczu, bogatego, ostatecznie, można wyślizgać, ubogiego nie należy. Agata może sobie być interesowna, ale wszystko ma swoje granice.

– No, dom mu został – powiedziała pocieszająco. – Zawsze to coś…





– Na benzynę nie starczy, żeby jeździć do miasta! Cholera, ale się wrąbałam…

– Dobrze, ale mówiłaś, że Romeczek też, coś nie tak…?

Agata lewą ręką sięgnęła po pieprz na półeczce, podsunęła przyprawę Eluni i ciężko westchnęła.

– Popieprz trochę to mazidło, bo chyba mdłe wyszło, a miało być na ostro. Myślałam, że zjemy później porządną kolację, Tomasz lubi i zamroziłam gotowe zrazy nadziewane, kwadransa potrzebują, ale teraz mi się nie chce. Nie, to nie dlatego, że on zbiedniał, tylko ta ręka mi przeszkadza. No więc właśnie, Romeczek mi do pracy przyszedł, pijany jak bydlę, i zrobił taką scenę, że go chcieli siłą wyrzucić. A przedtem też, jakieś takie numery zaczął urządzać, to milczy przez pół dnia z gębą jak Piotrowin, to złośliwości jakieś, to awantury… Czepiał się. Do łóżka, słowo ci daję; zrobił się niezdatny, chyba że udawał, no owszem, w dużym stopniu udawał, ale na plaster mi takie kwiaty? Teraz jeszcze bardziej udaje, a jak mi przylazł ostatnio, rozumiesz, ja na wielki dzwon w czarnych koronkach, świece na stole, burgund, dziecko u babci, bo to miał być wieczór pojednawczy, a on burgunda o ścianę, pieczoną kaczkę za okno, dobrze chociaż, że w nikogo nie trafił, kwiaty połamał i do śmieci, mnie od rupieci wyzywa… wywaliłam go z domu na zbitą mordę. Ale, znasz życie, myślałam, że to z zazdrości i że się opamięta. A skąd! I tak mnie jakoś zaczęło słabiej ciągnąć do niego…

Wykańczając frymuśne kanapki, Elunia słuchała ze zgrozą. Pawełek jaki był, taki był, ale naczyniami nie rzucał i obelg w stosunku do niej używał wytwornych. Rupieciem nie nazwał jej nigdy, najwyżej wybiegła mu z ust idiotka. Kaziowi mogła skakać po głowie, a Stefan… dżentelmen absolutny! Jak w ogóle można znosić takie zachowanie…?

– Nie – powiedziała stanowczo. – Daj ty sobie z nim spokój. Nawet gdyby cię teraz na klęczkach przepraszał, to i tak już z niego wyszło, ciężkie życie byś miała.

– A do tego jest mi winien prawie czterdzieści milionów – dołożyła Agata posępnie. – Cztery tysiące znaczy. Ja bym nawet na niego pracowała, bo głupia jestem, ale Adasiowi od gęby nie odejmę. Co ja mam zrobić?

– Nic. Rzeczywiście głupia jesteś. Co ty w nim w ogóle widzisz?

– O mój Boże, zakochałam się i do łóżka był świetny…

– Ale już nie jest. I mnie się wydaje, że nie będzie, tobie na złość. Jestem za Tomaszem, tym tutaj, jakby trochę… no, trochę więcej… schudł, byłby całkiem do rzeczy. I kocha cię. Widziałam, jak na tę twoją rękę patrzył, jeszcze jak siedział zakneblowany. Nie na własne dziecko, tylko na ciebie. – Że mnie kocha, to ja wiem. Odchudzić go, przy odrobinie uporu, potrafię. Ale przy nim wszystko jest takie, rozumiesz, cholernie zwyczajne, takie umiarkowane, takie… no… po bożemu. Ech, kochana, Romeczek miał pomysły… A przecież zdradzać go nie będę, mówiłam ci, ja nie Justyna, mogę lecieć na forsę, ale chociaż jako tako uczciwie.

– Jednakże Romeczek mi się nie widzi…

– No to i tak te bandziory załatwiły sprawę. Przepadło, teraz go nie rzucę, a Romeczka, może masz rację, odstawię od piersi. Niesiemy im to? Mogę coś wziąć w lewą rękę…

Edzio Bieżan potraktował salon pana Parkowicza jak swoje własne stanowisko dowodzenia. Wiedział już wszystko, przesłuchał także dzieci, które potraktowały to niczym najwspanialszą rozrywkę świata i czekał na informacje od kolegów po fachu. W dwadzieścia sekund po telefonie Eluni zablokował drogi wylotowe z właściwego rejonu Konstancina, zatem informacje musiały napłynąć. Ktokolwiek w tym czasie stamtąd wyjeżdżał, stawał się podejrzany.

Czas, znając adres Parkowicza, wyliczył porządnie. Wyjazd od niego, obojętne, na Przyczółkową czy na Puławską, musiał zająć co najmniej pięć i pół minuty przy szaleńczym pośpiechu, z racji krętych i pełnych wądołów dróg gruntowych, które wyprowadzały na przelotową ulicę Skolimowską-Chyliczkowską-Wschodnią. Przy jeździe nieco ostrożniejszej nawet sześć i pół. Radiowozy, czystym przypadkiem, znajdowały się akurat we właściwych miejscach i numery wszystkich przejeżdżających obok nich samochodów musiały zostać zanotowane, co wystarczało dla natychmiastowego uzyskania nazwisk i adresów właścicieli. W ciągu jednej czy dwóch decydujących minut nie mogło ich być dużo, a wiadomość przyszła w cztery i pół minuty po odjeździe złoczyńców. Prawie osiągnął to, o czym marzył.

Elunia z Agatą wniosły kanapki i napoje. Konstanciński sierżant, pozostały do pomocy, popatrzył na Bieżana pytająco.

– Wszystko w porządku – uspokoił go Edzio. – Podejrzanych tu nie ma, a pani Burska jest ce

Pan Parkowicz patrzył na stół i na niego wzrokiem pełnym filozoficznej zadumy.

– Muszę przyznać, że widzę w tym wszystkim elementy pocieszające – rzekł z westchnieniem. – Nie zniszczyli zamków. Nie wytłukli szyb. Nie zdewastowali mi samochodu. Nie przestrzelili kości mojej… żonie. Nie pozabijali psów. Nie ukradli niczego z domu…

– Tego raczej żałuję, bo po ukradzionym przedmiocie często dochodzi się do złodzieja – przerwał grzecznie Edzio Bieżan.

– Nawet błota specjalnie nie nanieśli – ciągnął smętnie Parkowicz. – Bardzo kulturalni. Zabrali pieniądze i tyle. Pieniądze rzecz nabyta, a ja przy tej okazji straciłem apetyt. Wiem, że planowałaś jakieś zrazy, kochana – zwrócił się tkliwie do Agaty – i nawet chciałem cię prosić, żebyś je zostawiła na i

– Wcale nie jestem, tylko ręka mnie boli – wyznała uczciwie Agata, jednakże rumieniec przyjemności okrył jej twarz.

Edzio Bieżan miał wielką ochotę powiedzieć, że jego żona jest jeszcze cudowniejsza, ale akurat jęły napływać informacje i musiał się nimi zająć. Dał spokój towarzystwu, odsunął nieco krzesło od stołu, słuchał w skupieniu i czasem notował.

– Toyota Carina – zaczęła ekipa od strony Puławskiej. – Numer WXF 3132, baba w środku, własność niejakiej Kwiatkowskiej Barbary, Kwiatkowski Andrzej mieszka w Konstancinie, sądząc z wieku, raczej matka niż żona. Toyota Camry, WXG 1126, facet i baba, własność Jerzy Drupski…

– Drupski czy Drubski? – spytał Bieżan.

– Drupski – odpowiedział mu odruchowo pan Parkowicz. – Tu blisko mieszka, prezes wydawnictwa.