Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 30 из 55

Elunia dość rzadko wpadała we wściekłość i była to wściekłość na ogół nieszkodliwa, tym razem jednak wybuchła z wyjątkową siłą. Niewątpliwie miał na to wpływ jej stan uczuciowy. Wizja Stefana, czekającego na nią bezskutecznie, pozbawiła ją całkowicie zdrowego rozsądku.

Panująca wokół ciemność nabrała w jej oczach zdecydowanie czerwonego zabarwienia, kiedy ruszyła przez kupy piasku do swojego samochodu. Rozbabrana budowa była nieźle oświetlona. W blasku lamp Elunia ujrzała nie domkniętą bramę i duże ubytki siatki między dwiema posiadłościami, bez sekundy namysłu przelazła przez jedno i drugie i znalazła się na terenie tego głupiego chama, Parkowicza. Nie miała żadnych konkretnych zamiarów, czuła tylko nieprzepartą potrzebę powiedzenia mu natychmiast, co o nim myśli. Także gwałtowne pragnienie obsobaczenia Agaty.

Psy znów zaczęły szczekać.

– Cicho! – rozkazała im Elunia gniewnie. – Nie miauczeć! Dobre pieski.

Dobre pieski w zasadzie spełniły polecenie. Elunia miała w sobie coś, co cieszyło się sympatią zwierząt, może woń, którą lubiły konie, koty i psy. Te zaś psy generalnie były nastawione przyjacielsko do ludzi, nie gryzły, wyglądały tylko groźnie i uwielbiały skakać gościom na pierś, niektórych czasem przewracając, dlatego niekiedy zamykano je w boksie. Elunię wywęszyły i natychmiast zamieniły szczekanie na radosne popiskiwania.

Elunia popiskiwań się nie czepiała. Energicznie przeszła przez ogród, składający się z wielkiego trawnika, licznych krzewów i kilku drzew, rzucających czarne cienie, i dotarła pod drzwi tarasu, prowadzące wprost do oświetlonego salonu. Drzwi osłonięte były przezroczystą firanką, rozchyloną na środku i nie domknięte. Można było zapewne wejść przez nie do wnętrza i niewątpliwie Elunia wdarłaby się tędy do niegości

Znieruchomiała na amen.

W oświetlonym i przez firankę niedokładnie widocznym salonie siedzieli wszyscy. Agata, jakiś gruby facet, zapewne Parkowicz, oraz dwóch śmiertelnie wystraszonych chłopców w wieku mniej więcej pięciu i dziesięciu lat. Całe to towarzystwo przywiązane było do krzeseł i zakneblowane plastrami na ustach. Na ramieniu Agaty widniał opatrunek, przez który przesiąkała krew, pozostałe osoby wydawały się nie uszkodzone. Oprócz nich znajdował się tam jeszcze ktoś, ulokowany z boku, a dostrzec dawało się tylko jego ręce, trzymające pistolet, przytknięty do kolana starszego chłopca.

Każda normalna osoba na ten widok jakoś by zareagowała, rzucając się głupio na pomoc lub też wycofując się rozsądnie i pędząc na policję. Nie Elunia jednakże.

Zamarła w swoim ulubionym bezruchu w cieniu wierzby płaczącej, rosnącej tuż przy tarasie i odjęło jej radykalnie wszystkie przyrodzone zdolności. Piorun, walący w wierzbę w środku zimy i przy pogodnym niebie, nie zdołałby jej przywrócić do życia. Poniechała mrugania. Równie dobrze mógłby tam stać posąg Diany łowczyni i tyleżby z niego było pożytku.

Przez szparę w uchylonych drzwiach mogły dobiegać dźwięki, ale w salonie panowała cisza. Żywy obraz trwał. Być może Elunia przemieniłaby się z powrotem w ludzką istotę, gdyby nie to, że zmiana konfiguracji zaskoczyła ją na nowo. W jej polu widzenia pojawiła się nowa postać, facet w czarnym worku na głowie, który podał szklankę z jakimś płynem temu niewidocznemu, trzymającemu pistolet. Pistolet cofnął się, oddalając od kolana dziecka, druga ręka ujęła szklankę.

– …da chwila – dotarło do Eluni -…dziemy na stole. Odrobina wysiłku i mo… cząć żywą akcję… Należy wziąć pod uwagę odległość… miasta.

Był to właściwie szmer, a nie wyraźne słowa. W nadal skamieniałej i ledwo oddychającej Eluni jako pierwszy zaczął działać umysł i wtedy dodatkowo unieruchomiło ją przerażenie. Pojęła, iż jest świadkiem napadu, dokładnie takiego, o jakim mówił Bieżan, nie w główkę, tylko w kolanko, ten pistolet miał rurę na lufie, to pewno tłumik, Agata dostała w ramię, Jezus Mario, coś się powi

Ruszyła się. Udało jej się oderwać rękę od gałązki, którą cały czas kurczowo ściskała. W tym momencie w domu zadzwonił telefon.

Odebrał go tamten facet w worku.

– Słucham, Parkowicz – powiedział głośno, wyraźnie i kłamliwie.

Coś zapewne usłyszał, ale nie powiedział nic więcej i odłożył słuchawkę. Znikł Eluni z oczu. Obaj znikli, ten z pistoletem również. Gdyby zdołała odwrócić głowę, ujrzałaby, jak normalnie wyglądający facet, bez żadnych worków nigdzie, idzie do furtki, jak ją otwiera, czeka przy niej na drugiego, biegnącego ku niemu, po czym obaj znikają na drodze po przeciwnej stronie góry piasku. Zaszemrał cicho samochód.

Tuż przed tą chwilą Elunię uruchomiło o tyle, że zdążyła zauważyć samo zniknięcie facetów za furtką. Jak oszalała rzuciła się do salonu i zdarła plaster z ust Parkowicza, którego miała najbliżej. Wiedziała doskonale, że należy go odczepić od krzesła, ale nie miała czym przeciąć sznurów.

Parkowicz okazał przytomność umysłu.

– Nóż na stole! – krzyknął. – W kuchni ostrzejszy! Prędzej!

Nie znając topografii budynku, Elunia kuchni dała spokój i chwyciła nóż ze stołu. Był to zwykły obiadowy nóż z drobnymi ząbkami, które dawały szansę przepiłowania sznura, zaczęła dydolić nim więzy na rękach Parkowicza, mętnie myśląc, że jako pierwszy swobodę powinien zyskać pan domu. Agata spoza plastra wydawała jakieś chrypienie, młodszy chłopiec muczał jak osamotnione cielę, Parkowicz wykrzykiwał urywane zdania, które miały zapewne brzmieć uspokajająco i pocieszająco, ale tego zadania nie spełniały. Elunia stękała z wysiłku.

Sznur wreszcie puścił, Parkowicz wyrwał jej nóż i sam zaczął uwalniać nogi, Elunia rzuciła się do Agaty, jej również zdarła z twarzy plaster, rzuciła się ku dzieciom.

– Do kuchni!!! – wrzasnęła strasznie Agata. – Drugi nóż, w szufladzie, ostry!!!





Gest brodą uczyniła jednoznaczny, Elunia zgadła, gdzie kuchnia, wpadła tam, ujrzała mnóstwo szuflad, trafiła na właściwą, wiedziona instynktem. W chwili kiedy przecięła więzy Agaty, Parkowicz odczepił się od krzesła i runął w kierunku telefonu.

– Dzieci!!! – krzyknęła z furią Agata, wciąż jeszcze pozbawiona władzy nad nogami.

Elunia miotała się we wszystkie strony naraz. Zdarła plastry z ust dzieci, czym wzmogła hałas, bo młodszy chłopiec wybuchł ogłuszającym rykiem, zaś starszy jął domagać się gromko pierwszeństwa w uwalnianiu, Agata klęła, szarpiąc sznur na nogach, Parkowicz wrzeszczał do słuchawki w gabinecie obok salonu. Elunia oswobodziła ręce starszego chłopca, wetknęła mu nóż i zmieniła kierunek działań, pozostawiając młodsze pokolenie Agacie, bliskiej całkowitego wyzwolenia. Chwyciła swoją torebkę, porzuconą w drzwiach na taras i wytrząsnęła na podłogę całą jej zawartość w poszukiwaniu notesu. W głowie grzmiała jej tylko jedna myśl: natychmiast dzwonić do Bieżana!!!

Uczyniła to, trzęsąc się z niecierpliwości, zaledwie pan domu zakończył wzywanie policji. Wszyscy, z dziećmi włącznie, usiłowali wyjaśnić jej, co tu się stało, nie słuchała, odpędzając od siebie ręką Parkowicza, wypukiwała komórkowy numer. Bieżan odezwał się od razu i Elunia zatkała sobie drugie ucho.

– Przed chwilą uciekli – powiedziała nerwowo. – Pięć minut. To Konstancin, stąd są tylko dwie możliwe drogi, niech pan coś zrobi! Dwóch było, jeden ten sam!

Bieżan zrozumiał bezbłędnie. W ciągu dziesięciu sekund wydarł z Eluni konkretne dane, w tym nazwisko i adres poszkodowanych. Zapowiedział przyjazd ł rozłączył się.

Teraz dopiero można było rozpocząć wracanie do równowagi.

– Ja panią bardzo przepraszam za to gadanie do furtki – powiedział przygnębiony Parkowicz, wtykając Eluni do ręki kieliszek koniaku. – Zmusili mnie do tego, wyraźnie powiedzieli, co mam powiedzieć, potraktować panią jak ostatni cham. Tu mi dziecko pod lufą trzymają… Pani rozumie…

– Rozumiem. Bardzo dobrze panu wyszło.

– Dzieci, na górę! – rozkazała Agata. – Możecie zeżreć cały tort, najwyżej was zemdli. Możecie się bawić albo podsłuchiwać, tylko zejdźcie mi z oczu. Nic wam się, chwalić Boga, nie stało…

– Ale tobie się stało, Boże drogi, ty jesteś ra

– Szczerze mówiąc nic takiego, boli trochę i cholera… Przecieka. No nic, zaraz sobie poprawię. Elunia, łaska boska, że tu wlazłaś, myślałam, że odjechałaś naprawdę, i aż mi się coś zrobiło. Którędy weszłaś?

– Przez tę budowę obok. A oni jak? Też tak samo?

– A skąd! Sami ich wpuściliśmy! Jeden zadzwonił do furtki i powiedział, że paczki z dehaelu, wiesz, ta firma przesyłkowa, kilka paczek, Tomasz poszedł do niego, a ja zamknęłam psy…

– Pan może sobie być odważny, tak mi powiedział od razu, a spluwę w ręku trzymał – podjął ponuro pan Parkowicz. – Ale jak tu się pana uszkodzi, to tam są jeszcze żona i dzieci, powiedział, a ten drugi już stał obok, nikt nic nie widział, bo tam ciemno przy furtce, drzewo lampę zasłania, ta wielka choina, gdzie sens, gdzie logika, trzeba ją ściąć…

– Nie choinę ściąć, tylko lampę przesunąć – wtrąciła gniewnie Agata.

– Dobrze, lampę przesunąć. A jak po dobroci, tak powiedział, to się nikomu nic nie stanie. Po dobroci…! Skurwysyny! Bardzo przepraszam…

– Nic nie szkodzi – zapewniła Elunia. – I tak pan się delikatnie wyraził.

Nagle przyszło jej na myśl, że po raz pierwszy ma okazję uzyskać bezpośrednią i dokładną relację z napadu, usłyszeć, jak to się właściwie odbywa, z tą główką i kolankiem, jedyna korzyść. Co prawda jej prywatna i niewielka, ale zawsze coś…

– Ja się wyrażałam gorzej, zanim mi gębę zatkali – wyznała ze skruchą Agata. – Zapomniałam, że dzieci słuchają.

– No! Agata bluzgnęła, że hej! – rozległ się na górze szept, przenikliwy i pełen uznania.

– I co było dalej? – spytała chciwie Elunia. – Czego chcieli?

Agata i pan Tomasz we wzburzeniu zaczęli odpowiadać razem. Z góry dobiegały przeraźliwie szeptane uzupełnienia.