Страница 32 из 55
– Dobra, dalej…
Jeden duży fiat, trzy małe fiaty, jeden Fiat Punto, jedno volvo, jeden peugeot, dwie Toyoty Starlet, jedna wywrotka, autobus komunikacji miejskiej, dwie taksówki Radio-Taxi, jeden mercedes, dwie Skody Favorite, to było wszystko, co przejechało w krytycznym czasie dwóch minut. Osiemnaście samochodów, szaleńczy ruch nie panował. Wszystkie, z wyjątkiem mercedesa, należącego do ogrodnika spod Tarczyna, udały się w kierunku Warszawy.
Bieżan nie dyskryminował nikogo, ogrodnik spod Tarczyna, jadący samotnie, interesował go również, nie wspominając o pozostałych. Gdzie byli, co robili i jaki mieli interes w Konstancinie. Ledwo skończyła Puławska, zaczęło się od drugiej strony, na Przyczółkową, w tym miejscu Warszawską, wyjechały dwadzieścia dwa samochody i też wszystkie należało sprawdzić. Nazwiska i adresy właścicieli stanowiły punkt wyjścia.
Mieszkańców Konstancina, Chyliczek i Piaseczna Bieżan postanowił załatwić osobiście i od razu, korzystając ze swojej obecności na miejscu. Tego Parkowicza mógł zostawić odłogiem, posterunków na obu końcach przelotowej ulicy jednakże nie zdjął, istniała bowiem możliwość, iż złoczyńcy przyczaili się gdzieś i czekają, aż się wszystko uspokoi. Numery samochodów zatem nadal zapisywano.
Tym sposobem w rejestrach służb drogowych znalazł się on sam, a następnie odjeżdżająca jeszcze później Elunia.
Elunia pozostała u pana Parkowicza nie tylko ze względu na Agatę, której niewieścia pomoc bardzo się przydała, ale też i dla załatwienia spraw zawodowych. Wyraziła co prawda wątpliwość, czy w zaistniałej sytuacji finansowej jej usługi będą potrzebne, ale pan Tomasz stanowczo temu zaprzeczył.
– Przeciwnie – rzekł, wciąż z dużą dozą melancholii. – Teraz dla mnie reklama to jak ma
Z dobrego serca, przyzwoitości i ogólnego współczucia Elunia definitywnie machnęła ręką na własne potrzeby, rezygnując z kasyna i Stafana Barnicza. Rzecz oczywista, tylko chwilowo…
Edzio Bieżan odpracował na poczekaniu czternaście rozmów, tyleż bowiem z czterdziestu, razem wziąwszy, samochodów, opuszczających miejscowość, mieszkało w najbliższej okolicy. Piętnastej rozmowy nie odbył, bo w domu nikogo nie było. Równocześnie podobne rozmowy zaczęto przeprowadzać w Warszawie i już o jedenastej wieczorem ujrzał jakiś rezultat.
Trzydzieści dziewięć osób bez najmniejszego trudu udowodniło swoją obecność o godzinie osiemnastej w rozmaitych miejscach, z których żadne nie było domem pana Parkowicza. Z Konstancina odjeżdżał personel kilku zakładów leczniczych, pracownicy serwisu samochodowego Hyundai, para w średnim wieku, która jadła tam obiad w restauracji, parę osób, podążających na zakupy do centrum handlowego przy Puławskiej, zwanego wdzięcznie Oszołomem, jeden mąż, który wybrał się do Chyliczek łapać żonę na gorącym uczynku i lać po mordzie rywala, jedna babcia, pilnująca dzieci i psów aż do powrotu rodziców, jedna wnuczka, składająca wizytę dziadkowi w Domu Aktora, jedna suka, zawieziona do narzeczonego u weterynarza, trzech różnych i obcych sobie facetów, oglądających ruderę do nabycia, jeden malarz, który zawiózł klientowi obraz, trzy małżeństwa i cztery osoby pojedyncze, jadące do Warszawy w celach rozrywkowych, dentysta, wiozący córkę na prywatkę, jeden ksiądz, mający interes do biskupa, dwóch przedsiębiorców, parających się sprzedażą materiałów budowlanych, jeden inżynier sanitarny, wezwany dla przeprojektowania łazienek, jeden kapitan żeglugi wielkiej, wracający do pracy po urlopie, jedna matka, udająca się z dzieckiem do lekarza, jeden różdżkarz, jedna bibliotekarka oraz dwie panie bez zawodu, składające wizytę znajomym, rzecz jasna, każda oddzielnie.
Wszystkie te osoby przed godziną osiemnastą znajdowały się w licznym towarzystwie i były powszechnie widoczne. Chętnie wyjawiły swoje poczynania. Lekki opór stawił tylko mąż, aczkolwiek żony u rywala nie zastał i mordobicia nie dokonał, zastał za to teściową rywala, która bezwiednie i z dużą wściekłością wystawiła mu alibi doskonałe.
Sprawa przedstawiała się zatem beznadziejnie, bo nawet w domu, gdzie nikogo nie było, sąsiedzi zaświadczyli, iż ów dom opustoszał dopiero około szóstej, wcześniej zaś przebywała w nim cała rodzina. Widać ich było i słychać.
Ostatnią nadzieją stał się wyjątek.
Niejaka pani Ewa Kapadowska, posiadaczka czerwonej Skody Favorite, jedyna z całego indagowanego grona kierowców zaparła się zadnimi łapami, że dzisiejszego popołudnia w ogóle nie opuszczała domu. Uzyskawszy tę informację, Bieżan popędził do niej, nie bacząc na późną porę.
Pani Kapadowska mieszkała w środku miasta, naprzeciwko Ogrodu Saskiego, a wokół jej budynku parkowało mnóstwo samochodów. Czerwona skoda też tam stała. Bieżan wjechał na piąte piętro, zapukał do drzwi, bo dzwonek nie działał, i został wpuszczony natychmiast bez żadnych pytań w rodzaju „kto tam” i „w jakiej sprawie”. Pani Kapadowska, jedną ręką otwierając drzwi, drugą wygarniała spod wieszaka dużego żółwia.
– Proszę, proszę, niech pan wejdzie – powiedziała zachęcająco. – Tylko ostrożnie, niech pan nie nadepnie na coś, niech pan uważa na królika.
Bieżan, otworzywszy usta dla przedstawienia się i zadania pytania, żadnego głosu z siebie nie wydał. Mieszkanie było niewielkie i prawie w całości widoczne. Poza normalnym wyposażeniem znajdowała się w nim potężna osiatkowana klatka, w której siedziały dwa średnie psy i widać było, że jest im raczej ciasno, pod pięknym, zabytkowym stołem kicał majestatycznie królik rozmiarów wręcz nadprzyrodzonych, na stole stało akwarium z jedną, wyjątkowo dużą złotą rybką, w rybkę wpatrywały się bez mrugnięcia dwa koty, jeden pers, którego mamusia popełniła w życiu jakiś mezalians, i jeden zwykły dachowiec w trzech kolorach, szaro-biało-rudy. Jakby mało było tej menażerii, na telewizorze tkwiła klatka z kanarkiem.
Nic jeszcze nie powiedziawszy, Bieżan pomyślał, że pani Kapadowska musi być nienormalna, i zdążył się zdziwić, że u niej nie śmierdzi. A powi
Pani Kapadowska ostrożnie postawiła wygrzebanego żółwia na podłodze.
– Nie znam się na królikach – oznajmiła z zakłopotaniem. – Ale wydawało mi się, że powinien zażyć trochę ruchu, więc wypuściłam go i zamknęłam psy, bo drugiego już kiedyś zeżarły.
– Królicze mięso jest zdrowe – odparł Bieżan bezmyślnie i poczuł, jak mu się robi gorąco. Chyba też zwariował na poczekaniu, atmosfera musiała tu być zaraźliwa.
– Widocznie one o tym wiedzą – zgodziła się pani Kapadowska, z uwagą obserwując poczynania żółwia. – Nie wiem, gdzie on chce nocować… Proszę, niech pan usiądzie, będę spokojniejsza, jak pan przestanie deptać. Pan w ogóle do mnie? Słucham.
Bieżan posłusznie usiadł przy zabytkowym stole, była to bowiem jedyna możliwość. Złotą rybkę miał przed nosem. Zasłaniał ją nieco puszysty koci ogon.
– Pani Ewa Kapadowska? – powiedział z wysiłkiem. – Policja. Komisarz Edward Bieżan, proszę, moja legitymacja…
– Coś zrobiłam? – zainteresowała się pani Kapadowska, z roztargnieniem spoglądając na dokument. – A, prawda, już tu był pański kolega. Jeśli ktoś kogoś przejechał, to nie byłam ja, tu mam świadków.
Kanarek, jakby dla potwierdzenia, zaćwierkał i przygotował się do śpiewu, pani Kapadowska przypomniała sobie, że na noc należy go przykryć, i zaczęła szukać odpowiedniej szmaty. Bieżan skupił wszystkie siły.
– Otóż to – rzekł, starając się o ton energiczny i sam oceniając go jako raczej rozpaczliwy. – Pani samochód o godzinie osiemnastej szesnaście wyjechał z szosy na Konstancin-Jeziorną i pojechał w kierunku Warszawy. To jest fakt stwierdzony. Zeznała pani, że nie opuszczała pani domu. Jak pani to wyjaśni?
– Nijak – odparła pani Kapadowska. Przykryła kanarka i również usiadła przy stole, odsuwając sobie sprzed twarzy kota. – W ogóle nie rozumiem, co pan mówi. Mój samochód sam nie jeździ, a jeśli nawet, to nie najlepiej mu to wychodzi. Raz spróbował, bo nie zaciągnęłam hamulca i od razu trafił w drzewo. Teraz już mogę panu porządnie opowiedzieć, co robiłam, bo jak pański kolega tu był, jeszcze się organizowałam i źle mi się rozmawiało. Proszę bardzo. Chce pan?
Bieżan chciał. Miał wielką nadzieję, że w trakcie opowieści podejrzanej zdoła odzyskać pełnię równowagi. Cofnął nieco nogi, czując na nich żółwia, łypnął okiem na królika i skupił się służbowo.
– O drugiej – powiedziała pani Kapadowska – wracałam z Żoliborza i wstąpiłam do znajomych. Na swoje nieszczęście. Znajomi wyjechali do Austrii na narty, mamusia znajomych, też ją znam, w dwie minuty po moim przyjściu dostała ataku serca. Pogotowie zabrało ją o czternastej trzydzieści pięć, stąd wiem, że pogotowie zapisało godzinę. Te wszystkie zwierzęta to nie moje, chociaż też znajome, tylko ich. To co miałam zrobić? Nie mogłam zamieszkać u nich, wygarnęłam całą menażerię i przywiozłam do siebie i jeszcze po drodze wysypało mi się pożywienie dla rybki, nie wiem, co ona jada. Ukopać jej robaków…? Złota, nie złota, ale jednak ryba…? Tu w domu byłam za dwadzieścia czwarta, to wiem od sąsiadki, spotkałam ją na dole i pomogła mi, patrzyła na zegarek, bo o czwartej miała gościa i śpieszyła się, żeby zdążyć. Jeszcze w windzie mówiła, że chyba wcześniej nie przyszedł i pod drzwiami nie stoi. A potem już byłam tutaj bardzo zajęta, wszyscy mi pomagali, ale godzin nie zapisywałam. Tamta sąsiadka przyniosła sałatę, dla królika i dla żółwia, on rzeczywiście jada sałatę, ten żółw, sama widziałam. Dostałam kości dla psów, a moja przyjaciółka przywiozła dwie puszki kociego jedzenia. Smakuje im. I jeszcze druga sąsiadka kupiła mi dodatkowe mleko. Telefonów miałam tysiąc. I pan uważa, że w tej sytuacji mogłam wyjść z domu i jechać gdzieś tam?
Bieżan sam się poczuł skołowany zoologicznymi problemami, ale przekonanie o obłędzie pani Kapadowskiej zdecydowanie w nim zbladło. Co do rybki, wiedział z pewnością, iż spożywa dafnie, obrzydlistwo, sprzedawane w sklepach zoologicznych…
– Rybce dałam tartą bułkę – dołożyła jeszcze smętnie pani Kapadowska. – Jak zgłodnieje, to zeżre.