Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 25 из 55

*

Do pułkownika zadzwoniłam nazajutrz i umówiłam się na dzień następny, w samo południe. Następnie, zgodnie z planem, załatwiłam sobie transport. Zadzwoniłam mianowicie do jednego z przyjaciół, posiadacza trabanta. Od lat przyzwyczajony był do moich rozmaitych pomysłów.

– Jerzy – powiedziałam tajemniczo – czy możesz równiutko za piętnaście dwunasta, jutro, czekać na mnie na ulicy Chmielnej, przed wejściem do kina Atlantic po to, żeby mnie zawieźć na Mokotów? Tylko zawieźć, nic więcej. Możliwie szybko.

– Jutro?

– Jutro. Za piętnaście dwunasta. W południe.

– Służę szanownej pani. Zapewne są pojazdy, które zawiozłyby cię szybciej, na przykład straż pożarna, ale mniemam, że z jakichś przyczyn nie reflektujesz na ich usługi. Za piętnaście dwunasta na Chmielnej przed wejściem do kina. Ja i mój samochód jesteśmy na rozkazy szanownej pani…

Więcej do załatwienia chwilowo nie było. Emocje miały nastąpić nazajutrz. Problemy zagadkowej egzystencji państwa Maciejaków stanęły niejako w martwym punkcie, pozwalając na złapanie oddechu.

Szłam na skwerek pełna łagodnego, melancholijnego zaciekawienia. Kontakt z blondynem wydawał się jakiś nietypowy, z jednej strony dziwnie ścisły, a z drugiej, nietrwały i nie obowiązujący. Absolutnie nie byłam w stanie przewidzieć, co z tego wyniknie i czy w ogóle wyniknie cokolwiek. Wyobraźnia, wbrew swoim zwyczajom, nie podsuwała mi nic, umysł zaś, wyczerpany widocznie kacykiem, stanowczo odmawiał współpracy. Zdecydowana byłam tylko na jedno, a mianowicie, nie kompromitować się głupio wykazywaniem jakiejkolwiek inicjatywy.

Ujrzałam go nagle, idącego z góry na dół, wcześniej niż zwykle. Zetknęłam się z nim akurat na skrzyżowaniu alejek, uczciwie nie czyniąc w tym kierunku żadnych starań. Tyle że nie zawróciłam i nie uciekłam biegiem, ale do tego już nie czułam się zobowiązana.

Zatrzymał się, kłaniając, i jakoś tak wyszło, że przywitanie stało się niezbędne i naturalne.

– Nie spodziewałam się pana o tej porze – powiedziałam, nic nie myśląc. – Zazwyczaj pojawia się pan później.

– Miałem wyjątkowo trudny dzień, dopiero teraz wracam do domu – odparł żywo. – Usiłowałem złagodzić jakoś skutki tego, co pani tak lubi. Nadmiaru niewyładowanej energii.

Od razu zirytował mnie tym wypominaniem.

– Ktoś zepchnął z szyn lokomotywę? – spytałam z jadowitą uprzejmością, ruszając wolno alejką w dół.

– Niezupełnie. Ale zdemolował stojąc na parkingu samochód i pójdzie siedzieć. Młody facet, którego mi szkoda, bo zrobił to z głupoty, po pijanemu. A upił się z rozpaczy, przez dziewczynę.

– Żartuje pan! W dzisiejszych czasach takie uczucia wśród młodzieży?!

– Zdarza się częściej, niż nam się wydaje. A chłopaka mi żal, bo w gruncie rzeczy wartościowy i mogłoby z niego coś być, gdyby nie ta dziewczyna.

– Czy pan nie jest przypadkiem antyfeministą?

– Nie sądzę. Chociaż czasami zastanawiam się, czy nie powinienem być. Kobiety bywają okropne.

– Mężczyźni również – powiedziałam z przekonaniem i zatrzymałam się. – Nie chce przesadzać, ale czy nie moglibyśmy usiąść? Rozmowa w pozycji pionowej przyprawia mnie o katusze, a wstać stąd można w każdej chwili.

Przypomniałam sobie, że miałam nie wykazywać żadnej inicjatywy.

– Chyba że pan się spieszy? – dodałam czym prędzej.

– Przeciwnie, z przyjemnością sobie tutaj odpocznę…

Wybrał ławkę, oczyścił ją, posadził mnie z referencjami i troskliwością, zgoła jak paralityczkę. Wyglądał przy tym cackaniu się ze mną, jakby glansował do połysku najrzadszą perłę świata. Świadoma znaczenia tych uprzejmości, dość ponuro pokiwałam sobie w duchu głową.

– Raczy pan wrócić do tematu – zażądałam. – Na jakiej bazie interesuje się pan chłopakiem, demoralizowanym przez złą dziewczynę? Milicja, sądy dla nieletnich?

– Ani jedno, ani drugie albo raczej i jedno, i drugie. Przypadkiem znam chłopaka. Dziewczynę podstawiono mu specjalnie, żeby go wciągnąć na tak zwaną złą drogę. Nasz element przestępczy działa niekiedy na wielką skalę i stosuje rozmaite pomysłowe metody.

– I pan w tym siedzi? Pan się tym zajmuje?

– Częściowo. Interesuję się tym. Nie lubię zorganizowanych mafii, których poczynania odbijają się na całym społeczeństwie. Przeciwdziałam, jeśli mogę.

– Nie do wiary! – wyrwało mi się. – Mafie, podstępy, tajemnice… Ależ mnie to jest niezbędne!

– Po co?

Ugryzłam się w język. Rola Basieńki zaczynała mi ciążyć niczym kula u nogi. Po jakiego diabła zgodziłam się w ogóle rozmawiać z panem Palanowskim…?! A, prawda, bez pana Pałanowskiego nie chodziłabym tu przecież na spacery…

– Charakter mam taki – powiedziałam ponuro. – Lubi się karmić sensacjami i ssie mnie bez tego. Wie pan, jak soliter.

– Soliter woli raczej mięso. Odnoszę wrażenie, że aktualnie nie powi

– Skąd pan wie?





– Sama mi pani daje do zrozumienia…

– Pan mi daje do zrozumienia rzeczy, od których włos się jeży na głowie. Wydaje mi się, że to, co pan robi… zapewne także robił pan w przeszłości… to są sprawy, które mnie zawsze szalenie pociągały. Czy ja bym się nie mogła jakoś w to wplątać?

– Nie – odparł spokojnie, nie usiłując nawet zaprzeczać moim insynuacjom. – Nie mogłaby pani. Do tego trzeba mieć odpowiednie przygotowanie i rozmaite cechy, których pani brakuje. Na przykład cierpliwość…

W żaden sposób nie mogłam go zrozumieć. Jeśli był czymś takim, o czym się jasno nie mówi, powinien się stanowczo wyprzeć, i wówczas wiedziałabym na pewno, że jest. Nie wypierał się wcale, wobec czego tym bardziej nie wiedziałam. Prezentował okropną szczerość, z której absolutnie nic nie wynikało.

Z cech charakteru wylęgła nam się różnica płci. Z różnicy płci naturalną rzeczy koleją wynikało małżeństwo. O małżeństwie, jako takim, zawsze miałam swoje, niezbyt pochlebne zdanie. Z jego wypowiedzi zaczęło mi się wyłaniać coś, co mnie zdziwiło i co zdecydowałam się wyjaśnić, nie bacząc na skutki, które łatwo było przewidzieć. Wyglądało na to, że odstrzał byków prowadzę pełną parą.

– Nie wiem, czy to nie będzie nietakt, ale czy pan ma żonę?

– Nie mam. Ale miałem. A pani? Mam na myśli, oczywiście, męża?

Zastopowało mnie jak nożem uciął. Co mu niby mogłam odpowiedzieć? Zełgać źle, wyznać prawdę jeszcze gorzej. Musiałam się zdecydować, kim tu jestem, Basieńką czy sobą…

– Nie mam żadnego męża – powiedziałam z determinacją, czując, że przyznanie się do pana Romana Maciejaka jest ponad moje siły. – Miałam, ale nie mam. Nie wytrzymał ze mną. Natomiast co do tej pańskiej żony, to dziwię się, że pan nie ma, bo powinien pan mieć i nawet wiem, jak powi

Słusznie przypuszczałam, że jego żona usunie z pola widzenia mojego męża. Nie ukrywał zaciekawienia, zadowolona z efektu bez oporu opisałam mu wyimaginowaną połowicę. Słuchał opisu trochę rozbawiony, a trochę zdegustowany.

– Wcale nie wiem, czyby mi się podobała – stwierdził. – Wygląd jeszcze ujdzie, ale charakter…

– Toteż dlatego uznałam pańskie małżeństwo za niezbyt szczęśliwe. Oprócz żony powinien pan jeszcze mieć własny gabinet z przedwoje

– Mieszkam w kawalerce – przerwał. – Biurka nie mam w ogóle, piszę na małym stoliku. Na litość boską, skąd pani przyszły do głowy takie rzeczy?

– Wygląda pan na to. Przyglądałam się panu na tym skwerku, bo nie miałam co robić, i dorabiałam panu entourage. Wygląda pan jak wykwit cywilizacji.

– Jak co?!

– Jak wykwit cywilizacji. Taki, który się nie nadaje do lasu, bo go tam wszystko gryzie, tu mu mokro, tu brudno, a tam kapie za kołnierz. I który siada na mrowisku.

Dostał takiego ataku śmiechu, że poczułam się zaskoczona. Wcale nie zamierzałam go aż tak rozweselić.

– A wie pani, że to jest najpiękniejszy komplement, jaki mogłem usłyszeć – powiedział, nie przestając się śmiać. – Nie ma pani pojęcia, ile miałem obaw i ile wysiłku zużyłem, żeby się upodobnić do ludzi cywilizowanych i nie wyglądać na leśnego dzikusa. Bardzo długo żyłem wyłącznie w lesie. Las był moim naturalnym środowiskiem, do dziś dnia czuję się w nim znacznie lepiej niż w mieście. Naprawdę tego nie widać?

– Lustra pan nie ma czy co? – spytałam zgryźliwie.

– Nie mam – wyznał, ciągle rozweselony. – Mam takie małe, do golenia. Widać w nim odrastającą brodę, która nie robi zbyt cywilizowanego wrażenia. A pani lubi las?

– No pewnie. I nawet nieźle się w nim czuję, nie zaziębiam się i nie dostaję kataru…

Z czystym sumieniem mogłam przysiąc, że nie trzymałam go siłą na tej ławce. W każdej chwili mógł sobie wstać i iść do domu. Z nie zbadanych pobudek nie wstawał i nie szedł. Dziwne jakieś to było…

Kiedy wkroczyłam do salonu państwa Maciejaków, okazało się, że jest północ. Mąż czekał w piżamie, nieopisanie rozczochrany.

– Ty mnie do grobu wpędzisz – oświadczył z przekonaniem. – Co cię napadło, jak rany, akurat teraz giniesz na całe noce! Przedtem wracałaś wcześniej!

Uciążliwa afera, przeszkadzająca mi przez cały wieczór, wdarła się dysonansem w mój błogi nastrój i wydała mi się nieznośne obrzydliwa. Na chwilę zapomniałam, że lubię sensacyjne wydarzenia.

– Kto ci każe na mnie czekać? – spytałam z irytacją. – Nie czekałeś jako mąż, a teraz ci nagle szajba odbiła!

Stało się co?

– No pewnie! Odłupałem kawałek tego glinianego świecznika i słuchaj, tam jest jakaś rzeźba.

– Jaka rzeźba?

– No rzeźba. Ze złota.

– Pewno też dzieło sztuki. To jest jakaś odwrotność tego, co robią handlarze. Podrabiają szkiełka na brylanty z carskiej korony, a tu dzieła sztuki podrobili na bohomazy. Żebyś mnie zabił, nie zgadnę, po co im to było!

– Ja nie wiem, musimy się chyba jeszcze zastanowić, może nam co przyjdzie do głowy przed tą twoją rozmową z pułkownikiem. Czy ty sobie zdajesz sprawę z tego, jakie to wszystko razem jest idiotyczne?