Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 2 из 101



W noc poprzedzającą operację strzelec zapakował do volkswagena uzbrojenie, amunicję i sprzęt; w ciągu półtorej godziny, ani razu nie przekraczając dozwolonej prędkości, dotarł do rezydencji.

Było całkowicie jasne, że w dniu akcji teren otaczający obiekt stanowiący cel ataku będzie patrolowany, prawdopodobnie także z powietrza. Zainstalowanie moździerza pod gołym niebem groziło dekonspiracją, dlatego strzelec nawet nie rozważał takiej możliwości. Stanowisko ogniowe zorganizował w stojącej na tyłach rezydencji drewnianej szopie.

Budyneczek wyglądał całkiem typowo, został jednak przez ludzi koordynatora poddany pewnej istotnej modyfikacji. W dachu wycięto kwadratowy otwór o wymiarach dwa na dwa metry, po czym zasłonięto klapą poruszaną elektrycznie i również sterowaną za pomocą esemesowych poleceń. Umieszczony w szopie moździerz, wraz z amunicją i mechaniczną obsługą, pozostawał całkowicie niewidoczny dla jakichkolwiek obserwatorów.

Plan przewidywał również drugą pozycję ogniową, obsługiwaną bezpośrednio przez strzelca. Była zlokalizowana w kępie jałowca rosnącej na skraju lasu, mniej więcej o sto dwadzieścia metrów od obiektu: eleganckiej, otoczonej ceglanym murem willi, której goście stanowili cel zadania.

Strzelec miał do dyspozycji wyposażony w celownik optyczny karabinek szturmowy M-4 z podwieszonym granatnikiem, policyjnego glocka z tłumikiem oraz pokaźny zapas amunicji. Długa, zawiła i najeżona fałszywymi tropami droga, którą wyposażenie to przebyło od producentów do strzelca, była niemożliwa do wyśledzenia.

Noc poprzedzająca akcję była ciemna. Chmury zasłoniły księżyc.

3.

Strzelec zajął stanowisko w kępie jałowca pół godziny przed wyznaczonym terminem. Ustawił broń na dwójnogu, kolejny raz sprawdził nastawy celownika. Brama oraz ogrodzenie były widoczne jak na dłoni – można było dostrzec niemal każdą cegłę i każde pękniecie cementowej spoiny.

Opuścił na chwilę stanowisko, po czym skropił otoczenie środkiem odstraszającym psy. Gdy ponownie znalazł się w środku, nawet najwprawniejszy tropiciel, znajdujący się o metr od zarośli, nie zauważyłby ani nie wyczuł niczego podejrzanego.

Było zimno – temperatura spadała przez ostatnie dni, osiągając kilka stopni poniżej zera – i zaczął prószyć pierwszy tej zimy śnieg. Strzelec poczuł chłód.

Zapadał zmrok.

Cel oddalony o ponad sto dwadzieścia metrów – sto dwadzieścia trzy po dokładnych pomiarach – niemal wtapiał się w szare, zimowe tło. Widoczność pogarszała się i nie chodziło o ciemności. Z tym strzelec był gotów sobie poradzić, karabin wyposażony był w celownik optyczny z noktowizorem. Jednak nawet najlepszy noktowizor nie jest w stanie przebić się przez padający śnieg.

Mógł liczyć tylko na to, że śnieżyca nie rozhula się w ciągu najbliższych piętnastu minut.

Przybycie gości stanowiących cel zostało określone przez koordynatora na szesnastą. Zgodnie z przypuszczeniami strzelca pięć minut wcześniej przed bramę rezydencji wyszło dwóch strażników. Byli ubrani w szare kombinezony i uzbrojeni w broń maszynową.



Strzelec usłyszał leciutki szelest po lewej. Padający śnieg tłumił i zniekształcał wszelkie odgłosy, ale wątpliwości nie było – patrol. Dwadzieścia metrów. Dwóch ludzi. Jeżeli utrzymają kierunek i dotychczasowe tempo, za kilka sekund przejdą tuż obok stanowiska.

Błyskawicznie skalkulował opcje. Likwidacja strażników niosła za sobą ryzyko przedwczesnej dekonspiracji. Nawet nie chodziło o to, że któryś z zaatakowanych ludzi mógł wystrzelić bądź w jakiś i

Z drugiej strony pozostawienie członków patrolu przy życiu nie rozwiązywało niczego: mogli po prostu zauważyć strzelca i zaatakować go; skutków takiego starcia nie sposób przewidzieć.

Strzelec szybkim ruchem wyciągnął glocka z tłumikiem. Gdy strażnicy przeszli tuż przed stanowiskiem, cicho odczołgał się w tył. Wydostał się z kępy, gdy dwójka ochroniarzy rozmazywała się w mroku. Cicho pobiegł za nimi. Bezszelestne przebycie ostatnich kilku metrów było niemożliwe, toteż na ostatniej prostej, uznając, że jest dostatecznie blisko, darował sobie środki ostrożności. Klęknął na jedno kolano, złożył się i oddał dwa szybkie strzały w głowę lewego strażnika. Tamten chrząknął krótko i poleciał do przodu, na twarz. Strzelec przeniósł ogień na jego partnera, gdy ten kończył półobrót i podnosił karabin szturmowy. Pierwsza kula trafiła go w ramię, odrywając je od broni, druga, celniejsza, przeszyła na wylot gardło. Ochroniarz opadł na kolana, po czym wywrócił się na plecy.

Minutę później, po upewnieniu się, że obaj mężczyźni nie żyją, strzelec znalazł się z powrotem na stanowisku. Rozpaczliwie starał się uspokoić oddech.

Niemal natychmiast usłyszał pomruk silników. Podniósł lornetkę do oczu. Na drodze prowadzącej do rezydencji pojawiło się pięć samochodów. Kolumnę otwierało osobowe bmw z ochroną, za nim podążały trzy opancerzone vany. Na końcu, w pewnej odległości od kawalkady, jechało drugie bmw. Samochody poruszały się z dużą prędkością, kolebiąc się na nierównościach gruntowej, zasypanej śniegiem drogi. Strażnicy przy bramie otrzymali najwyraźniej radiowy sygnał o zbliżających się gościach, bo ożywili się wyraźnie.

Strzelec, z oczami przyklejonymi do noktowizyjnej lornetki, wyłuskał z kieszeni telefon komórkowy, wybrał zaprogramowany numer, po czym wysłał wiadomość. Półtorej sekundy później oddalony o przeszło kilometr siłownik uniósł klapę do góry. Następny esemes. Robot pewnym ruchem wyjął z otwartej skrzynki pierwszą minę moździerzową, uzbroił zapalnik i wzniósł chwytaki w górę. Lotki pocisku niemal dotykały patrzącej w niebo lufy.

Strzelec tymczasem liczył sekundy. Aby atak się powiódł, musiał nastąpić w momencie, gdy pasażerowie vanów wysiądą i będą przemierzać obszerny dziedziniec rezydencji. Nie wcześniej. I nie później.

Samochody przystanęły przed bramą w oczekiwaniu na kontrolę. Strażnicy, choć oczywiście o żadnych niespodziewanych gościach nie mogło być mowy, stara

Brama zatrzasnęła się z hukiem.

Według przeprowadzonych przez strzelca obliczeń mina moździerzowa będzie potrzebowała na przebycie półtora kilometra około dwudziestu sekund. Przez pierwszych kilkanaście pokona pionowy parametr krzywej balistycznej. Gdy osiągnie apogeum, na krótki ułamek sekundy jakby zawiśnie w powietrzu, po czym zacznie z rosnącą prędkością opadać w dół. Wtedy uaktywni się urządzenie GPS, zgra parametry lotu z zaprogramowanymi danymi dotyczącymi celu i – w razie potrzeby – skoryguje ustawienie lotek.

Gdy wrota bramy zatrzasnęły się na dobre, strzelec wysłał kolejnego esemesa. Z ulgą skonstatował dochodzące z oddali, stłumione stęknięcie. Strażnicy przy bramie usłyszeli je również. Zaczęli uważnie nasłuchiwać. Dźwięk dotarł zniekształcony przez odległość i śnieg, ale na tyle wyraźny, że zastanowił i zaniepokoił ich. Strzelec nie miał chwili do stracenia. Przytulił policzek do kolby karabinu, odetchnął głęboko i spojrzał przez celownik. Śnieg prószył w dalszym ciągu, ale wieczór był stosunkowo jasny, rozświetlony przez biały puch. Na skrzyżowaniu poprzecznych nitek celownika ujrzał nieco rozmazaną i niewyraźną głowę strażnika znajdującego się po prawej stronie bramy. Strzelanie w głowę z takiego dystansu nie było rozsądne, ale strzelec zdawał sobie sprawę, że tamten pod kombinezonem nosi kamizelkę kuloodporną, więc chociaż lecący z prędkością przeszło siedmiuset metrów na sekundę pocisk raczej poradziłby sobie ze standardową warstwą kevlaru, strzelec wolał nie ryzykować.