Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 45 из 76

Opasłe cielsko nie pozwoliło na zbyt długi sprint; Zatrzymałem się zasapany i spocony Oparłem ręce o kolana i głęboko oddychałem. Za minutę, dwie, na miejsce katastrofy zjedzie szwadron policji, kołatała mi się w głowie. Musiałem odejść jak najdalej w jak najkrótszym czasie. Założyłem soczewki. Wylądowałem w okolicy południowego Jollybou, powinienem więc podążać dalej na południe. Wybrałem odpowiednią estakadę i zanurzyłem się w mrok.

Po godzinie spiesznego marszu zatrzymałem się na krótki odpoczynek. Spojrzałem w niebo. Widziałem tylko wąziutki jego fragment, pocięty pajęczyn mostów, łączników, platform i tarasów. Między ciągami pneumobili drżała pojedyncza gwiazda. Opuściłem wzrok i zlustrowałem krajobraz przed sobą Zapadający zmrok wsączał w cienie coraz więcej, czerni. Nieopodal przeleciał aurokar. Bez pieniędzy nie mogłem korzystać z normalnego transportu.

***

- Sean Se

***

Ludzie nie spacerują w miejscach, gdzie nawet w bardzo słoneczny dzień panuje półmrok, dlatego powierzchnię rzadko używanych trotuarów, estakad, podestów i ramp pokrywała gruba warstwa kurzu. W tej warstwie mieszkała poślednia klasa społeczeństwa: drobni rzemieślnicy, sklepikarze, terenowi handlarze, sprzątacze, służba i… nieprzystosowani. Apartamenty mieściły się w szerokich, masywnych segmentach wież, których smuklejsze szczyty sięgały oświetlonej części metropolii. W dorosłym życiu byłem tu dwa czy trzy razy. O wiele częściej w dzieciństwie: urzekająca niepowtarzalnym klimatem sceneria znakomicie nadawała się do zabaw w wojnę i chowanego, kilka razy posłużyła za schronienie na wagarach, podobała mi się też mieszkająca tu dziewczyna. We wspomnieniach te miejsca były czystsze i bardziej egzotyczne.

Oszczędzano tu energię, oświetlone były więc tylko wejścia na piętra i przystanki. Łączniki, po których szedłem, pozostawały w cieniu, co w gruncie rzeczy bardzo mi odpowiadało.

W marszu coraz bardziej przeszkadzała tusza. Czy tak się czuje stary człowiek, który nie akceptuje swojego steranego organizmu? Zatrzymałem się po raz nie wiem który, oparłem ręce o zimną barierkę i spojrzałem w dół, gdzie pierwotne miasto szczerzyło poczerniałe zęby: dziwne prostopadłościany bloków mieszkalnych, wąskie ulice i nieliczne świątynie. Plany zagospodarowania już dawno przewidywały oczyszczenie podstawy grodu i zasadzenie cieniolubnych roślin, co wzbogaciłoby powietrze w tlen, lecz dopiero przed dziesięcioma laty zaczęła się tym zajmować jakaś firma. Żeby usunąć śmiecie z powierzchni ponad dwóch tysięcy kilometrów kwadratowych, potrzeba około pięćdziesięciu lat. Zerknąłem na północ, gdzie słabe łuny znaczyły pracę potwornych koparek. Znów spojrzałem w dół. Gargantuiczne cokoły wież podparte były promieniście rozchodzącymi się paraboloidalnymi przyporami i wyrastały spośród mieszkaniowców niczym pnie drzew spomiędzy zeschłych liści. Nad głową sapnął aurokar, jego podmuch rozwiał mi resztki włosów na skroniach. Światła pojazdu wydobyły na chwilę z cienia otaczające mnie budowle. W tym mignięciu wypatrzyłem stare schody przeciwpożarowe, przyklejone do wieżycy naprzeciwko. Ruszyłem w ich kierunku.





Rozpocząłem schodzenie nieopodal kościoła o przysadzistej, eklektycznej bryle. Architektura końca XX albo początku XXI wieku. Dziwnie się poczułem, gdy znalazłem się na poziomie najwyższej iglicy jego opasłej wieży. Przerdzewiałe stopnie jęczały przy każdym kroku, wtórował im wiatr zawodzący w ażurowej konstrukcji. Starałem się nie myśleć, co się, stanie, jeśli się urwą: obserwowałem wąskie sakralne okna, przybudówki i ledwie widoczne zarysy ocalałych witraży. Zrobiło się naprawdę ciemno. Zatrzymałem się i uruchomiłem dodatkowe funkcje optyczne. W polu widzenia pojawił dalmierz, kompas, godzina i i

Stanąłem na popękanym gruncie porośnięty dziwną suchą trawą i małymi, kolczastymi zaroślami. Rozejrzałem się. Kościół piętrzył potężną brył w górę, niedaleko za nim majaczyły prostokątne bryły mieszkaniowców o czarnych oknach. Usłyszałem pisk, coś szarpnęło moją nogawkę. Szczur! Wielki jak pies! Wydobyłem zza paska broń i wypaliłem. Ładna historia. Całe spodnie w lepkiej krwi. Zakrwawione ręce wytarłem o sztywne źdźbła. Rozpocząłem ostrożny marsz w stronę najbliższej budowli. Zerknąłem na plamy na nogawkach. Biomateriał pracowicie metabolizował je i usuwał. Ba, co Armani, to Armani.

Wtargnąłem do klatki schodowej, rozprawiłem się z kilkoma gryzoniami, wdrapałem się na trzecie piętro, wszedłem do jednego z apartamentów i zaryglowałem drzwi. Wyjrzałem przez wybite okno. Na wschodzie żarzyła się łuna. To z pewnością Stare Miasto, odrestaurowane i oświetlone, przyciągające gości o każdej porze. Gdyby odwiedzający je bogacze wiedzieli, od jakich stworzeń oddzielają ich wysokie na kilkadziesiąt pięter mury, zrzedła by im mina… Skierowałem wzrok na południe i dostrzegłem jakiś ruch na dachu jednego z mieszkaniowców. Zrobiłem zoom. Tak, ludzka sylwetka! Człowiek szedł przez chwilę po dachu, potem otworzył właz i wsunął się w otwór. Przeszedł mnie dreszcz. Więc jednak ktoś tu mieszka!

Wróciłem do apartamentu. Panował w nim zapach starości, jak na cmentarzu. Usiadłem pod ścianą wzniecając obłoczek pyłu i sprawdziłem, czy  w pobliżu nie ma ostrych przedmiotów: odłamków szkła, gwoździ, desek. Obmacawszy kawał podłogi, stwierdziłem, że miejsce jest bezpieczne. Wyciągnąłem zza paska plasmagun. Otworzyłem okno konsoli na nasadzie lufy i wydałem dyspozycję usunięcia dotychczasowego wzoru linii papilarnych właściciela. Pojawił się migający napis: „Awaiting for new pattern”. Odłożyłem broń na podłogę. Sięgnąłem do kieszeni spodni i wyjąłem fiolkę z pięcioma kapsułkami.

4. Shadow Zombies

Kiedyś interesowałem się malarstwem. Takim prawdziwym, z użyciem farb. Lubiłem wyobrażać sobie, jak powstaje portret. Artysta naciąga na ramę płótno, które potem kilkakrotnie gruntuje białą emulsją. Kiedy uzyskuje odpowiedni podkład, robi szkic ołówkiem. Następnie kładzie grube barwne plamy, czyli podmalówkę. Dopiero potem zaczyna pracować nad szczegółami, ale zgodnie z malarska zasadą zajmuje się od razu całością dzieła, kładąc najpierw barwy jasne, a później ciemne. Oblicze portretowanej osoby wyłania się powoli, jakby widz zdejmował kolejne pary grubych okularów zamazujących widzenie. Gdy dzieło dobiega końca, przychodzi pora na laserunek, rozświetlenie i werniks. Ta powstaje ostry i wyraźny portret na płótnie: powoli krok za krokiem, minuta za minutą, dzień za dnie Jakże mogłoby być inaczej?

Ciekawe, że z obliczem człowieka rzecz się ma podobnie. Nie mówię o powierzchowności: policzkach, nosie czy podbródku. Chodzi o obraz wewnętrzny. Gdy byłem młodszy, oglądałem holofilmy, czytałem el-booki, słuchałem mnemonów i zastanawiałem się do kogo jestem podobny? Z kim się utożsamić? Identyfikowałem się z wieloma bohaterami: dzielnymi, niezłomnymi, wspaniałymi. Z biegiem lat coraz mniej ich potrzebowałem: ze zdziwieniem odkrywałem, że mój własny wizerunek rysuje się wyraźniej i mogę się oprzeć właśnie na nim, nie na zewnętrznych wzorcach.