Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 11 из 67



Blada twarz uśmiechnęła się zagadkowo.

–Nie, drogi Torkilu. Zagram. – Filiżanka wędrująca do moich ust zatrzymała się w pół drogi. – Słyszałeś o zoenetach?

Zoeneci. Cyberduchy. Ludzie żyjący w sieci. Tak, słyszałem o nich. Przed zgonem swoich zepsutych ciał opłacali w serwisie medycznym odpowiednią konserwację, podczas gdy ich umysły już nigdy nie opuszczały cyfrowego świata. Niektórzy – ci najbogatsi – zupełnie pozbawiali się fizycznych powłok. Mózgi przebywały w netombach – skrzyniach grawitacyjnych, które utrzymywały idealną homeostazę i kontrolowały przemianę materii, przy okazji dając pełne złudzenie życia. W grach.

–Mam tyle zasobów – wyjaśnił – że będą mnie mogli podtrzymywać przez najbliższych trzysta lat. A jeśli zarobię… – zakaszlał – a zarobię z pewnością, to, daj Panie Boże, zapewnię sobie nieśmiertelność – wyciągnął zniszczoną rękę i klepnął mnie w kolano – albo przynajmniej dłuuugowieczność!

Jego ciałem wstrząsnął trzeszczący śmiech. – Powiesz kolegom, że zostałeś duchem?

–Oczywiście. Tylko ogłoszę, że zrobiłem to z własnej woli, a nie z musu.

Uniosłem brwi.

–A, dziwisz się. Nie znasz życia zawodowca.

Uśmiechnąłem się półgębkiem.

–Właśnie się uczę…

Kiwnął głową.

–Zawodowcy nie mają znajomych w zwykłym tego słowa znaczeniu. – Pochylił się w moim kierunku. Męczyło mnie już podziwianie kraterów na jego policzkach. – Wszyscy moi, jak to określasz, koledzy, znają mnie wyłącznie przez gry. A jak z pewnością zauważyłeś, moje skiny znacznie mnie… upiększają.

Po kolejnych dziesięciu dniach szło mi o wiele lepiej. W stymulatorze wytrzymywałem piętnaście H, układ Siódmego Nieba znałem na pamięć, czary oraz kontry miałem w małym palcu, zaś dzielenie uwagi między kontrolę bólu i strategiczne myślenie przychodziło mi coraz łatwiej. Kulało trochę latanie, no i… nie bardzo wierzyłem w swoje aktorskie zdolności. Trik mógł się powieść tylko wtedy, gdyby udało mi się tak wczuć w rolę, że oszukałbym nie tylko sędziów, komentatorów, przeciwników i kolegów z drużyny, ale również kilkunastomilionową widownię. Stawka była cholernie wysoka. W razie wpadki leciał nie tylko Pete, który miał się od czego odbić. Leciałem także ja. I to z o wiele większej wysokości niż moje trzysta czterdzieste drugie piętro. Zacząłem się bać.

W drugiej połowie października wyszło słońce. Na świecie zrobiło się trochę jaśniej i weselej. Jakoś nie miałem ochoty tracić tego, co z takim trudem wypracowałem. A oszustwo, na jakie się zgodziłem, było naprawdę wielkiego kalibru.

Ostatnią dekadę przygotowań spędziłem w gravilli: razem jadaliśmy, medytowaliśmy, spaliśmy i graliśmy. Ludzie jeżdżą w Himalaje, studiują buddyzm, doznają oświecenia. Ja otrzymałem swoją porcję du chowych przeżyć w Willanou, w domu umierającego gracza, wśród cieni przesyconych zapachem kadzidła. Dzień dzieliliśmy na równe porcje: rano trening offline, przerwa, stymulator Hammerfielda, przerwa, medytacja, przerwa, obiad, potem drugi trening, omówienie taktyk, przerwa, oglądanie meczów z udziałem Kytesa i… zadania aktorskie. Uczyłem się jego odzywek, ruchów, typowych zagrań, uników i ataków. Czasem nie wiedziałem już, kim jestem.

Przedostatniego wieczoru siedzieliśmy przed panoramicznym oknem, sącząc w ciszy gorącą herbatę. – Jak to wszystko się uda, to się chyba upiję – mruknął, lekko się kiwając. – Kurwa. Nie mogę się upić. To by mnie zabiło.

Położyłem mu rękę na ramieniu.

–Mogę ci polecić kilka światów, gdzie są imitacje alkoholu… Nawet lepsze, bo bez kaca.

W dzień meczu wykonałem tylko jedną próbę na stymulatorze. Poprosiłem Pete'a, by podkręcił do osiemnastu. Wytrzymałem. Wolałem nie myśleć, że może dojdzie do sytuacji, kiedy będę musiał udowodnić, że jestem sły



Przeszedłem pod płonącym napisem i przywdziałem skina. Nie modliłem się o jego szczelność. Byłem powietrzem. Pewnym ruchem osadziłem trójząb w pochwie. W westybulu przywitałem się z kumplami z drużyny: tego poklepałem, z tamtym się uściskałem, i

Wyłoniłem się w znajomym miejscu obok twierdzy. Machinalnie włączyłem mapę i wzniosłem się eleganckim ruchem do rozgrywającego.

–Mike, chwytaj! – rzuciłem pieczęć. Tak jak Pete. Wdech, wydech i już prułem powietrze zawrotnymi pętlami, systematycznie je zwężając i rozszerzając. Tak jak Pete. Zza obłoków wychynął pierwszy Sprawiedliwy Złożyłem znak pioruna.

–Aar-na-nah! – krzyknąłem.

Dobrze obliczona salwa wytrąciła go z równowagi. Wstęga wskazała czwórkę.

Leciałem dalej. Taktyka, taktyka, wdech, wydech, wdech, wydech. Spojrzałem na mapę. Koledzy wykańczali nadgryzionego przeciwnika. Sześć, dziesięć, trzynaście, usłyszałem jego jęk. Szesnaście. „Sprawiedliwy Jock Flyma

Byłem w połowie odległości. Moja drużyna napotkała sporą grupę obrońców. Nie było wśród nich strażnika pieczęci. Gdzie on się ukrywa? Zawróciłem.

–Gor-na-sija! – usłyszałem za plecami.

Lodowe kły!, pomyślałem i błyskawicznie wzniosłem się za obłok. Czar z sykiem przemknął pod stopami. Usłyszałem oklaski.

–Sia-nan-gah! – strzeliłem ogniowym smokiem w miejsce, gdzie przed chwilą się unosiłem. Piekielna bestia trafiła prosto w pierś archanioła, odbierając mu dziesięć punktów.

Nawet nie stęknął. Zerknąłem na info. Frank Ashgan. Doświadczony zawodnik. Wytrzyma do osiemnastu. Sprawiedliwy rzucił się na mnie wyjąwszy płonące ostrze z pochwy. Demony nie mają oręża do walki wręcz. Wykonałem efektowny przewrót, wyjmując z pochwy trójząb. Gdy opadałem, kończąc pętlę, spostrzegłem kątem oka celownik inercyjny. Cisnąłem i nie patrząc na rezultat, wykonałem unik. 0 prawą łydkę otarły się śnieżne psy. Przeciwnik jęknął. Z jedynką to ja mogę seks uprawiać. Wdech, wydech, wdech, wydech. Zobaczyłem, jak nurkuje za chmurę. Wstęga wskazywała szesnastkę. Nie ścigałem go. Włączyłem mapę. Moją grupę otoczono i związano walką, a strażnik przeciwnika mknął do naszej warowni! Zakląłem. Nad demonami zawisło widmo klęski. Pete nie popełniłby takiego błędu!

–Czyżby nowy podstęp sły

–Ija-sai-geno! – ułożyłem palce w gest przyspieszenia. Dookoła świszczało powietrze. Minąłem walczących towarzyszy. Najzdrowszy był Hank Rubinstein i Jef Mandela. Włączyłem mapę i zaznaczyłem dwa punkty w zamczysku.

–Hank do alfa, Jef do beta! – krzyknąłem. – Strażnik!

Czerwone punkty oddzieliły się od walczących i podążyły do bazy. Za nimi ruszyły trzy niebieskie. „Bezbolesny Hans Ragnar zrezygnował", odezwał się niebiański głos. „Sprawiedliwy John Okinawa zrezygnował".