Страница 41 из 42
To, co zastaliśmy tu, na obu planetach, to ślady rozpaczliwego wysiłku, ogromnego aktu miłosierdzia ze strony Kosmitów w stosunku do tych biedaków narażonych na sąsiedztwo gwałtownie rozwijającej się rasy ludzkiej. Istniało pięć-
dziesiąt procent prawdopodobieństwa, że dotrą tu żądni zdobyczy kolonizatorzy, chcący podporządkować sobie lub wytępić prawowitych gospodarzy. . .
Kosmici pomylili się. Podjęta przez nich próba ratowania pięknej cywilizacji floryjskiej nie powiodła się. . . Na szczęście Kosmici pomylili się także w drugim przypadku: co do nas, ludzi. . . To uratowało Florę i jej mieszkańców. Te dwie pomyłki nie umniejszają w niczym znaczenia pięknego gestu nieznanych istot.
Oni odlecieli w głębie Galaktyki. To, co zostawili, świadczy, iż byli oni „ludzcy”
w najlepszym znaczeniu tego słowa. A to, jak wyglądali — czy byli niscy i grubi, jak zdawałyby się świadczyć niskie i kwadratowe drzwi ich pomieszczeń, czy też poruszali się w pozycji poziomej, jak wynikałoby z długości komór śluz w Starej Bazie — to chyba nie jest najważniejsze.
Har przerwał na chwilę, jakby w obawie, że znużył słuchaczy, lecz oni siedzieli poważni i zasłuchani. Ciągnął więc dalej:
— Pozostał jeszcze ten uśpiony człowiek. Muszę i jego zmieścić w ramach moich przypuszczeń. Według mnie zabrano go z Ziemi na jego życzenie. Pozostawiono go na Orfie na wypadek, gdyby wszelkie usiłowania spełzły na niczym i gdyby nie udało się spowodować szybszego rozwoju Florytów. Miał powstrzymać ludzi przed czynieniem zła. . . To był rozpaczliwy odruch ratowania dobrego imienia ludzi przez jednego człowieka. Nikła to była szansa, ale i to mogło coś dać. . . Gdyby zaś Floryci zdążyli tu przed nami, wtedy on mógłby być pośredni-kiem, parlamentariuszem. . .
Dlaczego Kosmici zniszczyli urządzenia startowe swego kosmoportu? Sądzę, że chodziło im o to, by nikt nie korzystał z ich wynalazków. Nie chcieli oddawać ich w niewiadome, a przez to niepewne ręce. Nie chcieli też, aby Floryci zbyt wcześnie próbowali do nas dotrzeć. Nie mieli do nas zaufania, może słusznie. . .
Walka dobra ze złem nie musi zawsze być rozstrzygana na rzecz dobra.
Osobiście jednak przekonany jestem, że statystyczne prawdopodobieństwo zwycięstwa dobra jest znacznie większe, bliskie jedności. . . Jeśli źle się wyraziłem, niech mi to matematycy wybaczą — jestem tylko historykiem.
— Widzę — zakończył Har — że wprawiłem was w nastrój zadumy. Dziś 130
jednak nie należy się poddawać takim nastrojom. Mamy wiele powodów do rado-
ści: wracamy przecież na Ziemię, wszyscy cali i zdrowi. Jeśli uważacie, że to za mało, dodam jeszcze jedną przyczynę: cieszmy się, że jesteśmy tacy właśnie, jacy jesteśmy, nie zaś tacy, jakimi w swych przewidywaniach widzieli nas Kosmici.
Nie miejmy im jednak za złe, że chcieli kogoś chronić przed nami!
To, co powiedziałem, jest tylko domysłem opartym na skąpych wiadomo-
ściach, które udało się nam zebrać. Możecie potraktować to jako bajkę czy przypo-wieść, ale możecie również pomyśleć na ten temat. . . Nie dziś jednak, bardzo was proszę. Dzień dzisiejszy jest ważny i uroczysty — ostatni dzień na tej planecie.
Jutro rozpoczniemy powrót. Ruszymy w stronę naszej starej Ojczyzny, Ziemi, by zanieść ludziom wiadomość: nie jesteśmy sami, są blisko nas istoty myślące. Jedne z nich są zaledwie na początku drogi swego rozwoju, i
Wspaniałości kulinarne przygotowane przez Tuo Tai szybko oderwały uwagę siedzących przy stole od naukowych dociekań. Myśli wszystkich rozbiegły się teraz zupełnie prywatnymi ścieżkami. Każdy przecież wracał do czegoś pozosta-wionego tam, na Ziemi.
Ted, siedząc w końcu zaimprowizowanego stołu, przyglądał się kolejno twa-rzom współtowarzyszy. Rozmawiali swobodnie, wesoło się śmiejąc i przypominając sobie nawzajem zdarzenia sprzed kilkunastu lat. Z jakąż łatwością powracali teraz do tych tak odległych w czasie, a jednak bliskich spraw! Wydawało się, że na chwilę tylko odłożyli je na margines pamięci, by sięgnąć po nie w odpowiednim czasie. . .
„Czym poza swą ukochaną pracą naukową zajmować się będą tam, na Ziemi?
— myślał Ted. — Pomimo tylu spędzonych razem lat, tak mało znam tych ludzi”.
Rodzice Teda na pewno nie skorzystają z przysługującego im po powrocie wieloletniego „urlopu” i powrócą od razu do pracy w ośrodku badań kosmicznych. Z radością wybiorą się przy pierwszej okazji na swą ulubioną wspinaczkę wysokogórską. . .
Stary Tuo Tai będzie hodował róże, o których czasem wspominał. . . Ciemnoskóry Hindus Lon Rahme i piękna Mais zamieszkają gdzieś na południu. . . Atros Lund z pewnością będzie nadal uprawiał narciarstwo w swej rodzi
— tak mówi Ewa, ona skądś wie o tych rzeczach — na Maxa oczekuje na Ziemi jakaś dziewczyna. Miała poddać się anabiozie na czas jego nieobecności. . .
Maskotka, którą Max ma przy kluczu do rozdzielni „Suma”, jest właśnie od niej.
A i
Ziemi, każdy był kimś niezmiernie ważnym, specjalistą we własnej dziedzinie.
Tam będą tylko postaciami z tłumu. Wystarczy jednak hasło, wezwanie skierowane do nich, by znów w razie potrzeby wyodrębnili się z masy ludzkiej i stanęli gotowi do nowych trudów, do dalszych jeszcze wypraw — prawie nieśmiertelni, bo przeżywający współczesne sobie pokolenia, zwyciężający nawet nieubłagany upływ czasu. . .
A on, Ted? Do czego on wróci, co będzie robił tam, na Ziemi? On zawsze będzie się różnił od i
Jak rozmawiać z tymi, którzy z Ziemią zrośnięci są od pierwszych chwil życia? Czy zrozumieją go?
Poszukał oczyma Ewy, jakby od niej wyglądając pomocy. Nie było jej przy stole. Wymknął się na korytarz.
Na korytarzu było pusto. Ted zajrzał do pomieszczenia, gdzie wszyscy pozostawili skafandry. Przeliczył leżące wzdłuż ściany kuliste hełmy. Brakowało jednego.
Szybko wciągnął kombinezon, założył hełm i poszedł w kierunku windy. Gdy wyszedł na powierzchnię, w pierwszej chwili nie widział nic, oślepiony jeszcze jaskrawą bielą wewnętrznych świateł. Po chwili dopiero mógł dostrzec, że niebo nie jest czarne. Jak przez rzednącą mgłę przezierały gwiazdy — początkowo tylko te jaśniejsze, potem coraz więcej drobnych, słabych punkcików. Jasne pasmo Drogi Mlecznej niknęło za bliskimi skałami ścian wąwozu.
Ted rozejrzał się, obszedł dokoła szeście
— Co tutaj robisz? — zapytał cicho.
— Czekam na ciebie — powiedziała, nie otwierając oczu.
— Jak to?
— Wiedziałam, że przyjdziesz. Usiądź.
Ted przysiadł obok niej, ramiona ich stykały się. Mimo woli uniósł głowę w ten sam, co ona, sposób i przez chwilę patrzył w roje gwiazd, odnajdując uro-jone kontury gwiazdozbiorów.
— Ile ich jest. . . — powiedział na wpół do siebie. — Tych, które widać bez przyrządów optycznych, jest chyba paręset tysięcy. . .
— Mylisz się — powiedziała Ewa niespodziewanie rzeczowym tonem. —
Nieuzbrojonym okiem widać z Ziemi najwyżej trzy tysiące gwiazd. Tu jest nieco gęstsza optycznie atmosfera, więcej aerozoli i pyłu, widać więc jeszcze mniej.
Spróbuj zresztą policzyć. Ty lubisz liczyć.