Страница 35 из 46
– Śmierdząca sprawa, co? – zagadnął.
– Zgadzam się. Ale taki mamy system.
Filozof Macdougall usiadł między swoimi prawnikami i zaczęliśmy przesłuchanie.
Betsey nachyliła się do mnie.
– To powi
Rozdział 92
Zaczęło się fatalnie. Detektyw Weiss z wydziału wewnętrznego policji nowojorskiej postanowił mówić za nas wszystkich. Uznał, że należy zacząć od samego początku, i skrupulatnie analizował wcześniejsze zeznanie Macdougalla, zdanie po zdaniu.
Koszmar. Miałem ochotę mu przerwać, ale powstrzymałem się. Za każdym razem, gdy zadawał pytanie lub wygłaszał bezsensowne uwagi krytyczne pod adresem Macdougalla, kopaliśmy się z Betsey pod stołem.
W końcu Macdougall nie wytrzymał.
– Ty pieprzony frajerze! – wypalił do Weissa. – Tu nie chodzi o twoją tłustą dupę. Z wami tak zawsze. Marnujesz mój czas. Nie będę z tobą gadał.
Weiss nie zareagował, jakby nie zrozumiał.
Macdougall zerwał się z miejsca.
– Zadajesz głupie pytania, palancie! – ryknął. – Tracimy tylko wszyscy czas przez ciebie!
Potem podszedł do brudnego, zakratowanego, osłoniętego metalowym ekranem okna. Jego prawnicy stanęli przy nim. Powiedział coś do nich i wszyscy trzej ryknęli śmiechem. Dowcipniś z tego Macdougalla, pomyślałem.
Siedzieliśmy przy stole i obserwowaliśmy ich. Betsey uspokajała Weissa. Starała się utrzymać wspólny front.
– Pieprzę go – warknął Weiss. – Mogę pytać, o co chcę. Kupiliśmy skurwysyna.
Przytaknęła.
– Masz rację, Harry. Ale on chyba nie lubi wydziału wewnętrznego. Typowy detektyw. Może Aleksowi pójdzie lepiej.
Weiss najpierw pokręcił głową, potem się poddał.
– Niech będzie. Spróbujcie z tym palantem po swojemu. Gramy w jednej drużynie.
Betsey poklepała go po ramieniu.
– Właśnie. Dzięki, że się zgodziłeś.
Macdougall uspokoił się i wrócił do stołu. Nawet przeprosił Weissa.
– Bez urazy, stary. Trochę mnie poniosło. Wiesz, jak to jest.
Poczekałem chwilę, żeby Weiss przyjął przeprosiny, ale on milczał. W końcu zacząłem.
– Co masz dla nas ważnego, Macdougall? Wiesz, co chcemy usłyszeć.
Macdougall spojrzał na obu prawników i uśmiechnął się.
Rozdział 93
– W porządku, spróbujmy. Proste pytania, proste odpowiedzi. Spotkałem się z tym Supermózgiem trzy razy. Tylko w Waszyngtonie. Zawsze dawał nam na „koszty podróży”, jak to nazywał. Pięćdziesiąt kawałków za przyjazd. Opłacało się. I ciekawiło nas, o co chodzi. Był wielkim cwaniakiem. Wszystko miał przemyślane. Wiedział, o czym gada. Od razu obiecał nam piętnaście baniek udziału. Dokładnie rozpracował MetroHartford. Ułożył szczegółowy plan. Czuliśmy, że to się uda. I udało się.
– Skąd o was wiedział? – zapytałem. – Jak się z wami skontaktował?
Wyglądało na to, że Macdougallowi spodobało się pytanie.
– Przez naszego znajomego prawnika – odpowiedział i zerknął na swoich dwóch adwokatów. – Ale to żaden z tych panów. Trafił do nas przez kogoś i
Weiss ledwo nad sobą panował. Poczerwieniał. Przypinany kołnierzyk jego białej koszuli wydawał się o kilka numerów za mały.
– Ale ty już wiesz, kto to jest, Macdougall? Zgadza się?
Macdougall spojrzał na mnie i Betsey. Pokręcił głową. On też nie ufał Weissowi.
– Dojdziemy do tego, co wiem, a czego nie wiem. Nie lekceważcie informacji, że nas znał. Wiedział o detektywie Crossie. I o agentce Cavalierre. Wiedział wszystko. To ważne.
– Masz rację – przytaknąłem. – Mów dalej.
– W porządku. Zanim zgodziliśmy się na drugie spotkanie, próbowaliśmy ustalić, kim jest ten cholerny Supermózg. Nawet rozmawialiśmy o nim z FBI. Wykorzystaliśmy wszystkie kontakty. Ale nic nie znaleźliśmy. Żadnego śladu. No więc umówiliśmy się z nim drugi raz. Bobby Shaw próbował go śledzić po jego wyjściu z hotelu. Ale zgubił faceta.
– I dlatego pomyśleliście, że to może być gliniarz? – zapytałem.
Macdougall wzruszył ramionami.
– Przyszło nam to do głowy. Trzecie spotkanie miało zadecydować, czy w to wchodzimy, czy nie. Mogliśmy zgarnąć połowę z trzydziestu milionów. Jasne, że w to weszliśmy. On wiedział, że się zdecydujemy. Próbowaliśmy wytargować większą działkę. Wyśmiał nas. Nie chciał o tym słyszeć. Zgodziliśmy się na jego warunki. Powiedział, że albo je przyjmiemy, albo wypadamy z gry. Po spotkaniu wyszedł z hotelu. Tym razem pilnowało go dwóch naszych. Facet był wysoki, nabity i z czarną brodą. Podejrzewaliśmy, że to przebranie. Chłopcy znów go o mało nie zgubili. Ale udało im się. Mieli fart. Zobaczyli, że wszedł do szpitala dla weteranów Hazelwood w Waszyngtonie. Już tam został. Nie wiemy, jak naprawdę wygląda, ale nie wyszedł stamtąd.
Macdougall zamilkł. Popatrzył kolejno na Weissa, Betsey i na mnie.
– To psychol, mili państwo. Siedzi w wariatkowie. Tam go dorwiecie.
Rozdział 94
Agenci FBI natychmiast pojechali do szpitala Hazelwood. Wyciągnęli akta wszystkich pacjentów i całego personelu. Urząd do spraw Weteranów sprzeciwiał się, ale szybko ustąpił.
Kopie akt pacjentów trafiły do mnie. Przez resztę dnia porównywałem je z kartotekami personelu i klientów MetroHartford. Dziękowałem Bogu za komputery. Nawet jeśli Supermózg był w szpitalu, nikt nie wiedział, jak wygląda. Nadal brakowało jego połowy z trzydziestu milionów dolarów. Ale zbliżyliśmy się do niego bardziej niż kiedykolwiek. Odzyskaliśmy prawie cały łup nowojorskich detektywów. Rozpłynęło się tylko kilkaset tysięcy. Każdy z pięciu aresztowanych gliniarzy próbował pójść z nami na jakiś układ.
Około wpół do dziesiątej wieczorem poszliśmy z Betsey na kolację do nowojorskiej restauracji „Ecco”. Włożyła żółtą sukienkę, złote kolczyki i bransoletki. Wszystko to tworzyło znakomity kontrast z jej opalenizną i czarnymi włosami. Sądzę, że wiedziała, jak świetnie się prezentuje. Wyglądała bardzo kobieco.
– Czy to randka? – zapytała, kiedy usiedliśmy przy stoliku w przytulnym, ale hałaśliwym lokalu na Manhattanie.
Uśmiechnąłem się.
– Może coś z tego wyjdzie. Jeśli nie będziemy rozmawiać o pracy.
– Masz na to moje słowo. Nawet gdyby wszedł tutaj Supermózg i przysiadł się do nas.
– Przykro mi z powodu Jima Walsha – powiedziałem.
Jeszcze nie mieliśmy okazji porozmawiać o tym.
– Wiem, Alex. Mnie też. To był naprawdę porządny facet.
– Zaskoczyło cię jego samobójstwo?
Położyła dłoń na mojej.
– Tak. Kompletnie. Ale nie mówmy dziś o tym, okay?
Po raz pierwszy opowiedziała mi trochę o sobie. Pochodziła z rodziny katolickiej i skończyła szkołę średnią Johna Carrolla w Waszyngtonie. Wychowywali ją w surowej dyscyplinie. Matka umarła, kiedy Betsey miała szesnaście lat. Ojciec był sierżantem w wojsku, potem strażakiem.
– Chodziłem z dziewczyną z twojej szkoły – powiedziałem. – W śmiesznym, niemodnym mundurku.
Betsey zabawnie zamrugała oczami.
– Ostatnio?
Miała poczucie humoru. Powiedziała, że wyniosła je z domu i ze swojej dzielnicy.
– Każdy chłopak w naszej okolicy musiał się wygłupiać. Inaczej miał przechlapane. Mój ojciec chciał mieć syna, a urodziłam się ja. Był twardym facetem, ale lubił pożartować. Umarł w pracy na atak serca. Chyba dlatego haruję co dzień jak wariatka.
– Ja straciłem rodziców, kiedy nie miałem nawet dziesięciu lat. Wychowywała mnie babcia. I też całe życie haruję.
– Skończyłeś Georgetown, a potem Johns Hopkins, tak?
Przewróciłem oczami i roześmiałem się.
– Dobrze się przygotowałaś do randki. Tak, mam doktorat z psychologii z Johns Hopkins. Jestem za bardzo wykształcony jak na gliniarza.