Страница 129 из 141
– Dziękuję ci. – Conklin zamilkł na moment. – Ostatnie pytanie. Załóżmy, że jest pewna data – miesiąc i dzień – która jest dość istotna w tym przybranym życiorysie, życiorysie przynęty.
– Wyrażaj się jaśniej.
– Zgoda. Chodzi mi o dzień, w którym został zabity facet, którego życiorys dostała nasza przynęta.
– Znaczy, że jest to szczegół z roboczego życiorysu, znany twemu facetowi. Dobrze zrozumiałem?
– Tak, on go zna. Powiedzmy, że był przy tym. Czy może go pamiętać?
– Nie jako przynęta.
– Ale jako jeden z tamtych dwóch.
– Założywszy, że obiekt również wie o tym lub że dowiedział się o tym przy swej transformacji, to tak.
– Jest jeszcze miejsce, gdzie powstała owa strategia, gdzie stworzono przynętę. Jeśli nasz facet znajdzie się w sąsiedztwie tego miejsca i zdarzy się to akurat w rocznicę tamtej śmierci, to czy to jakoś na niego wpłynie? Czy to może się uzewnętrznić i stać się dla niego ważne?
– Jeśli jest to powiązane z autentycznym miejscem śmierci tamtego, ponieważ tam powstała przynęta, to jest to możliwe. Zależy od tego, kim będzie w danej chwili.
– A jeśli obiektem?
– I zna to miejsce?
– Tak, ponieważ i
– Podda się temu. Będzie to podświadomy przymus.
– Dlaczego?
– Musi zabić przynętę. Musi zabić wszystko w zasięgu wzroku, ale głównym jego obiektem będzie przynęta. Czyli on sam.
Aleksander Conklin odłożył słuchawkę telefoniczną. Jego nie istniejąca stopa rwała go, myśli krążyły tak, że musiał znowu zamknąć powieki, by je uspokoić. Nie miał racji tam w Paryżu… na podparyskim cmentarzu. Chciał zabić człowieka z niewłaściwych powodów, właściwe bowiem przekraczały jego wyobraźnię. Miał do czynienia z szaleńcem. Z kimś, czyja choroba nie dawała się wytłumaczyć dwudziestoletnim treningiem, lecz stawała się zrozumiała, jeśli się pomyślało o cierpieniach, stratach, jakich doznał, przemocy… bezowocnych w ostatecznym rozrachunku. Nikt naprawdę nie był niczego pewien. Nic nie miało sensu. Dziś złapano Carlosa, zabito, a jutro i
Dawid. W końcu powiedziałem twoje imię. Kiedyś byliśmy przyjaciółmi, Dawidzie… Delto. Znałem twoją żonę i dzieci. Piliśmy wspólnie i od czasu do czasu razem jadaliśmy w tej odległej azjatyckiej placówce. Byłeś najlepszym oficerem w zagranicznej służbie i wszyscy o tym wiedzieli. Miałeś być kluczem do nowej polityki, Kimś zawsze pod ręką. Ale wtedy stało się tamto. Śmierć przyszła z nieba nad Mekongiem… Zmieniłeś front, Dawidzie. Wszyscy ponieśliśmy klęskę, ale tylko jeden z nas został Deltą. W „Meduzie”. Nie znałem cię tak dobrze – widać nie wystarczy pić i jeść z kimś, żeby się do niego zbliżyć – i nagle niektórzy z nas ulegli zezwierzęceniu. Na przykład ty, Delta.
A teraz musisz umrzeć. Nie stać nas na twoje życie. Nikogo z nas.
– Proszę nas zostawić – powiedział generał Villiers do swego adiutanta, siadając naprzeciw Marie St. Jacques w kafejce na Montmartrze. Adiutant skinął głową i skierował się do stolika oddalonego o trzy metry; odszedł, ale to nie znaczyło, że przestał czuwać. Zmęczony stary żołnierz spojrzał na Marie. – Czemu nalegała pani, żebym tu przyszedł?
On życzył sobie, żeby wyjechała pani z Paryża. Dałem mu na to moje słowo.
– Z Paryża, z życia – odrzekła Marie przejęta wymizerowaną twarzą starca. – Przepraszam. Ma pan dość kłopotów beze mnie. Słyszałam wiadomości radiowe.
– Szaleństwo – rzekł Villiers sięgając po szklankę brandy, którą zamówił dla niego adiutant. – Przez trzy godziny opowiadałem policji okropne kłamstwa, obciążając swą zbrodnią kogoś i
– Opis był dokładny, niesamowicie dokładny. Nie można go z nikim pomylić.
– Sam mi go podał. Siedząc przed toaletką mojej żony, dyktował mi, co mam powiedzieć i w jakiś bardzo dziwny sposób przyglądał się swej twarzy. Uznał to za jedyne wyjście. Carlosa mogło przekonać tylko moje pójście na policję, zapoczątkowanie przeze mnie poszukiwań wi
– Miał rację – zgodziła się Marie – ale nie ma go w Paryżu ani w Brukseli, ani w Amsterdamie.
– Co też pani mówi?
– Proszę, żeby mi pan powiedział, dokąd się udał.
– Sam to pani powiedział.
– Okłamał mnie.
– Skąd ta pewność?
– Ponieważ poznaję, kiedy nie mówi prawdy. Widzi pan, oboje jesteśmy na nią wyczuleni.
– Oboje?… Chyba nie rozumiem.
– Nie oczekuję tego od pana; byłam pewna, że panu nie powiedział. Kiedy kłamał mi przez telefon, a robił to z wahaniem, zdając sobie sprawę, że ja wiem, iż są to kłamstwa, nie mogłam tego pojąć. Zrozumiałam dopiero, gdy wysłuchałam wiadomości radiowych. Pańskich wyjaśnień i i
Villiers postawił szklankę.
– Dałem słowo. Pani ma być bezpiecznie stąd wywieziona. Nie rozumiem, o czym pani mówi.
– Spróbuję powiedzieć to jaśniej – rzekła Marie nachylając się ku niemu. – Przez radio nadano jeszcze jeden komunikat, którego pewnie pan nie słyszał, będąc akurat w prefekturze lub w ustro
– Czy pani uważa, że ma to jakiś związek?
– W Ambasadzie Amerykańskiej polecono Jasonowi udać się minionej nocy na ten cmentarz w celu spotkania się z kimś, kto miał przylecieć z Waszyngtonu.
– Z Waszyngtonu?
– Tak. Pracował dla pewnej niewielkiej grupy należącej do amerykańskiego wywiadu. Próbowali zabić go w nocy; oni uważają, że muszą go zabić.
– Dobry Boże, ale dlaczego?
– Ponieważ stracili do niego zaufanie. Nie wiedzą, co robił i gdzie przebywał przez dłuższy czas, a on nie jest w stanie im tego powiedzieć. – Marie przerwała, przymykając na chwilę oczy. – On nie wie, kim jest. Nie wie, kim są tamci, a ten człowiek z Waszyngtonu poprzedniej nocy najął ludzi, żeby go zabili. Nie chciał go nawet wysłuchać, bo tamci uważają, że ich zdradził, ukradł miliony i zabił nie znanych mu ludzi. To nie jest prawdą. On jednak nie wie, jak to faktycznie było. Jest człowiekiem, który pamięta jakieś fragmenty, a każdy taki fragment go obciąża. On ma prawie całkowitą amnezję.
Pomarszczona twarz Villiersa zastygła w zaskoczeniu, w jego oczach pojawiło się bolesne wspomnienie.
– „Z powodu straszliwej pomyłki”… tak mi powiedział. „Wszędzie porozsyłali swoich ludzi… z rozkazem wykonania na mnie wyroku śmierci przy pierwszej okazji… ścigają mnie ludzie, których nie znam i nie mogę zobaczyć… Z powodu straszliwej pomyłki…”
– Z powodu straszliwej pomyłki – powtórzyła z naciskiem Marie wyciągając rękę nad stolikiem, żeby dotknąć starca. – Porozsyłali wszędzie swoich ludzi, gotowych zastrzelić go przy pierwszej okazji. Czekają na niego wszędzie, dokądkolwiek pójdzie.
– Skąd będą wiedzieć, gdzie on jest?
– Sam da im o tym znać. To część planu. A kiedy to uczyni, oni go zabiją. Wpadnie we własną pułapkę.
Przez chwilę Villiers milczał, ogarnięty poczuciem winy.
– Boże Wszechmogący – szepnął wreszcie – cóżem uczynił?
– Sądził pan, że tak będzie najlepiej. On pana przekonał. Nie wolno panu się obwiniać. Ani jego, naprawdę.
– Powiedział, że opisze wszystko, co mu się przydarzyło, wszystko, co pamięta… Jak bolesna musiała być ta obietnica dla niego. Nie mogę czekać na ten list, mademoiselle. Nie możemy. Muszę usłyszeć wszystko, co pani wie. Teraz.