Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 87 из 90

Jean-Pierre chciał od razu wskakiwać do helikoptera i startować. Anatolij wykazał więcej rozwagi.

– Mamy w Mongolii takie powiedzonko: nie podniecaj się, dopóki dziwka nie rozłoży nóg – powiedział. – Halam może kłamać. Nawet jeśli mówi prawdę, to może nie być w stanie wskazać nam tej chaty, zwłaszcza w nocy i do tego z powietrza. A nawet jeśli zdołałby ją znaleźć, to ich może już w niej nie być.

– To co według ciebie mamy robić?

– Wysłać oddział rozpoznawczy – kapitan, pięciu szeregowców i koń, no i Halam, ma się rozumieć. Mogą wyruszyć natychmiast. Dopóki nie znajdą uciekinierów, my sobie odpoczniemy.

Jego ostrożność okazała się uzasadniona. Oddział rozpoznawczy zgłosił się przez radio o trzeciej trzydzieści meldując, że chata jest pusta. Jednak, dodali, ognisko jeszcze się tli, a więc Halam prawdopodobnie nie kłamał.

Anatolij i Jean-Pierre doszli do wniosku, że Ellis z Jane obudzili się w nocy, spostrzegli zniknięcie przewodnika i postanowili uciekać. Anatolij kazał oddziałowi rozpoznawczemu ruszyć za nimi zdając się na Halama, jeśli chodzi o wskazanie najbardziej prawdopodobnej trasy.

W tym miejscu Jean-Pierre wrócił do łóżka i zapadł w niespokojny sen, co właśnie było przyczyną, dla której nie obudził się o świcie. Spojrzał teraz zamglonym wzrokiem na Anatolija i spytał:

– Która godzina?

– Ósma. Mamy ich.

Serce podskoczyło Jean-Pierre’owi w piersi, ale zaraz sobie przypomniał, że już raz doznał takiego odczucia i srodze się zawiódł.

– Na pewno? – spytał.

– Możemy lecieć i sprawdzić, jak tylko wciągniesz spodnie.

Nie poszło tak szybko. Gdy wsiadali już na pokład, przyleciał helikopter cysterna i Anatolij uznał, że rozsądnie będzie poświęcić jeszcze kilka minut na uzupełnienie paliwa w zbiornikach ich maszyny, tak więc Jean-Pierre musiał trochę dłużej hamować zżerającą go niecierpliwość.

Wystartowali po kilku minutach. Jean-Pierre obserwował krajobraz przez otwarte drzwi. Gdy nabierali wysokości wzlatując w góry, Jean-Pierre doszedł do wniosku, że to najbardziej ponura, najnieprzystępniejsza kraina, jaką widział dotąd w Afganistanie. Czy Jane naprawdę pokonała to nagie, okrutne, skute lodem księżycowe odludzie z dzieckiem na ręku? Rzeczywiście musi mnie nienawidzić, pomyślał, jeśli zdecydowała się przejść tyle, byle tylko przede mną uciec. Teraz się dowie, że to wszystko na darmo. Jest moja na zawsze.

Ale czy to naprawdę ją schwytano? Bał się panicznie kolejnego zawodu. Czy po wylądowaniu nie stwierdzi czasem, że oddział rozpoznawczy pojmał następną parę hipisów albo dwoje fanatycznych alpinistów, albo nawet dwójkę koczowników ledwie przypominających wyglądem Europejczyków?

Anatolij wskazał na przełęcz Kantiwar, nad którą właśnie przelatywali.

– Wygląda na to, że stracili swojego konia – wrzasnął Jean-Pierre’owi do ucha przekrzykując huk silników i wycie wichru. Chyba tak. W śniegach poniżej przełęczy Jean-Pierre dostrzegł zarys martwego konia. Nasunęło mu się pytanie, czy to Maggie. Nie miałby nic przeciwko temu, żeby to było to uparte bydlę.

Zaczęli opadać w dolinę Kantiwar, wypatrując na ziemi oddziału rozpoznawczego. W końcu dostrzegli dym: ktoś rozpalił ognisko, żeby wskazać im drogę. Opuścili się na kawałek płaskiego terenu u wylotu wąwozu. Gdy zniżali lot, Jean-Pierre rozglądał się po okolicy: zobaczył trzech czy czterech mężczyzn w sowieckich mundurach, ale Jane wśród nich nie było.

Helikopter dotknął ziemi. Serce podchodziło Jean-Pierre’owi do gardła. Wyskoczył z maszyny czując, że zaraz zwymiotuje z napięcia. Anatolij znalazł się po chwili obok niego. Ruszyli za kapitanem schodząc do wąwozu i oddalając się od helikoptera. Byli tam.

Jean-Pierre poczuł się jak ktoś, kogo torturowano, a teraz dostał w swe ręce kata. Jane siedziała na ziemi nad małym strumieniem z Chantal na kolanach. Ellis stał za nią. Oboje wyglądali na wyczerpanych, przybitych klęską i załamanych.





Jean-Pierre zatrzymał się.

– Chodź tutaj – warknął na Jane.

Wstała i powlokła się w jego kierunku. Zauważył, że niesie Chantal w czymś w rodzaju hamaka przewieszonego przez szyję, dzięki czemu ręce ma wolne. Ellis ruszył za nią.

– Ty nie – rzucił do niego Jean-Pierre. Ellis znieruchomiał.

Jane zatrzymała się przed Jean-Pierre’em i podniosła na niego wzrok. Uniósł prawą rękę i chlasnął ją z całej siły w policzek. To było najbardziej satysfakcjonujące uderzenie, jakie kiedykolwiek zadał. Zatoczyła się w tył, potknęła i myślał już, że upadnie; odzyskała jednak równowagę i stanęła prosto, patrząc na niego wyzywająco, a po twarzy spływały jej łzy bólu. Jean-Pierre dostrzegł nad jej ramieniem, jak Ellis robi nagle krok w przód, ale zaraz rezygnuje. Jean-Pierre poczuł umiarkowane rozczarowanie: gdyby Ellis usiłował jakoś zareagować, żołnierze rzuciliby się na niego i pobili. Nieważne – wkrótce dostanie swoją porcję cięgów.

Jean-Pierre podniósł rękę, żeby wymierzyć Jane drugi policzek. Skuliła się i osłoniła Chantal ramionami. Jean-Pierre zmienił zamiar.

– Będzie na to jeszcze mnóstwo czasu – powiedział opuszczając rękę. – Mnóstwo czasu.

Jean-Pierre odwrócił się i odszedł w stronę helikoptera. Jane spuściła głowę i spojrzała na Chantal. Mała odwzajemniła jej spojrzenie. Nie spała, ale nie była głodna. Jane przytuliła ją, jakby to dziecko potrzebowało pociechy. W pewnym sensie była nawet zadowolona, że Jean-Pierre ją uderzył, chociaż twarz piekła ją jeszcze z bólu i upokorzenia. Ten cios był jak orzeczenie rozwodu: oznaczał, że jej małżeństwo jest ostatecznie, oficjalnie, definitywnie zakończone, a ona zwolniona z wszelkiej odpowiedzialności. Gdyby płakał albo prosił o wybaczenie, albo błagał, żeby nie nienawidziła go za to, co uczynił, ruszyłoby ją sumienie. Ale to uderzenie zakończyło wszystko. Nie czuła już do niego nic: ani krzty miłości, ani szacunku, nawet przywiązania. Cóż za ironia, pomyślała, że czuję się całkowicie od niego uwolniona w chwili, kiedy wreszcie mnie schwytał.

Do tej chwili dowodził kapitan, ten, który dosiadał konia, ale teraz przejął tę funkcję Anatolij. Skośnooki łącznik Jean-Pierre’a. Gdy wydawał rozkazy, Jane uświadomiła sobie, że rozumie, co on mówi. Minął już przeszło rok, jak nie słyszała mówionego rosyjskiego i z początku brzmiał dla niej jak bełkot, ale teraz, kiedy jej ucho się dostroiło, rozumiała każde słowo. Powiedział do jednego z szeregowców, żeby ten związał Ellisowi ręce. Żołnierz był na to prawdopodobnie przygotowany, bo wydobył zaraz parę kajdanek. Ellis ułatwił mu zadanie wyciągając przed siebie obie ręce i żołnierz skuł mu je.

Ellis wyglądał na wystraszonego i przygaszonego. Widząc go w kajdankach, pokonanego, Jane poczuła przypływ żalu i rozpaczy i do oczu napłynęły jej łzy.

Żołnierz spytał, czy Jane też ma skuć.

– Nie – odparł Anatolij. – Ona ma dziecko. Popędzono ich do helikoptera.

– Przepraszam – powiedział po drodze Ellis. – Za Jean-Pierre’a. Nie mogłem mu przeszkodzić…

Potrząsnęła głową na znak, że nie ma za co przepraszać, ale nie zdołała wydusić z siebie słowa. Niekwestionowana uległość Ellisa wzbudzała w niej gniew

– nie na niego, a na tych wszystkich, którzy go do tego doprowadzili: na Jean-Pierre’a, Anatolija, Halama i na rosyjskich żołnierzy. Prawie żałowała, że nie spowodowała wybuchu.

Ellis wskoczył do helikoptera i wyciągnął rękę, by pomóc jej wejść. Podtrzymała lewą ręką nosidełko z Chantal, żeby je unieruchomić, i podała mu prawą. Podciągnął ją. W chwili, gdy znalazła się bardzo blisko niego, mruknął:

– Jak tylko wystartujemy, spoliczkuj Jean-Pierre’a.

Jane była zbyt zaszokowana, by zareagować i zapewne dobrze się stało. Chyba nikt z pozostałych nie słyszał Ellisa, a gdyby nawet, to i tak żaden z nich nie znał angielskiego. Skoncentrowała się na tym, by wyglądać normalnie.

Kabina pasażerska była mała i pusta, a sufit tak niski, że mężczyźni musieli schylać głowy. Nie było w niej nic poza wąską ławeczką do siedzenia, przymocowaną do kadłuba naprzeciwko drzwi. Nie widziała kabiny pilotów. Fotel pilota wznosił się dwie do trzech stóp ponad podłogę, a za nim znajdował się schodek, po którym wchodziło się do kokpitu. Pilot wciąż tam siedział – załoga nie wysiadła z maszyny – i wciąż obracały się wirniki. Huk był niesamowity.