Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 85 из 90

Spodziewała się ujrzeć ciało konia zaryte w śnieg setki stóp w dole. Okazało się, że Maggie wylądowała na skalnej półce jakieś pięć stóp poniżej i leżała tam na boku z nogami sterczącymi nad otchłanią.

– Żyje! – krzyknęła Jane. – Dzięki Bogu!

– I nasze zapasy nie ucierpiały – stwierdził bez sentymentów Ellis.

– Ale w jaki sposób wywindujemy ją tu na górę? Ellis popatrzył tylko na nią i nic nie odpowiedział.

Jane uzmysłowiła sobie, że wciągnięcie konia z powrotem na ścieżkę jest niemożliwe.

– Ale nie możemy jej tak zostawić, żeby zdechła z zimna! – powiedziała.

– Przykro mi – mruknął Ellis.

– O Boże, to nieludzkie.

Ellis rozpiął płaszcz i zdjął z szyi nosidełko z Chantal. Jane wzięła od niego małą i wsunęła ją sobie pod futro.

– Przede wszystkim trzeba odzyskać żywność – powiedział Ellis. Położył się płasko na brzuchu wzdłuż krawędzi występu, po czym wysunął za nią nogi. Na leżącego konia posypał się wzruszony przez niego śnieg. Ellis opuszczał się wolno, wymacując półkę stopami. Wyczuł wreszcie twardy grunt pod nogami, zsunął łokcie z krawędzi występu i odwrócił się ostrożnie.

Jane obserwowała go jak sparaliżowana. Między zadem konia a ścianą urwiska nie było tyle miejsca, aby zmieściły się tam obie stopy Ellisa: musiał ustawić je jedna za drugą, jak postać ze starożytnego egipskiego fresku. Zgiął kolana, przykucnął powoli i sięgnął do skomplikowanej plątaniny rzemieni, podtrzymujących brezentową torbę z żelaznymi racjami żywności.

W tym momencie kobyła zdecydowała się wstać.

Zgięła przednie nogi i udało jej się jakoś podwinąć je pod siebie; potem typowym wężowym zwodem konia wstającego z ziemi uniosła się na nich i spróbowała zarzucić tylne nogi z powrotem na półkę.

Niemal jej się to udało.

Potem tylne nogi ześlizgnęły się, straciła równowagę i upadła zadem na bok. Ellis chwycił torbę z żywnością. Koń zsuwał się cal po calu miotając się i wierzgając. Jane bała się panicznie, że zrani Ellisa. Zwierzę nieubłaganie ześlizgiwało się z półki. Ellis szarpnął za torbę z żywnością rezygnując już z ratowania konia, ale mając jeszcze nadzieję na zerwanie rzemieni i ocalenie zapasów. Był tak zdeterminowany, że Jane obawiała się, iż koń ściągnie go za sobą z półki. Zwierzę zsuwało się coraz szybciej, wlokąc za sobą Ellisa ku krawędzi. W ostatnim momencie z okrzykiem rozpaczy puścił torbę, koń wydał odgłos podobny do wrzasku i, zabierając ze sobą całą ich żywność, medykamenty, śpiwór i zapasową pieluszkę Chantal, runął w otchłań koziołkując w locie.

Jane wybuchnęła płaczem.

Po chwili Ellis wdrapał się z powrotem na występ obok niej. Objął ją ramieniem i klęczał tak z nią z minutę, czekając cierpliwie, aż opłacze konia, zapasy, obolałe nogi i przemarznięte stopy. Potem wstał, delikatnie pomógł jej się podnieść i powiedział:

– Nie wolno nam się zatrzymywać.

– Ale jak teraz pójdziemy? – wyszlochała. – Nie mamy co jeść, nie możemy zagotować wody, nie mamy śpiwora, lekarstw…

– Mamy siebie – odparł.

Przypomniawszy sobie, jak blisko krawędzi się ześlizgnął, przytuliła się do niego mocno. Jeśli wyjdziemy z tego żywi, pomyślała, i jeśli uciekniemy Rosjanom i wrócimy razem do Europy, nigdy już nie spuszczę go z oka, przysięgam.

– Idź pierwsza – powiedział uwalniając się z jej uścisku. – Muszę cię widzieć. – Pchnął ją lekko i automatycznie podjęła marsz pod górę. Rozpacz powoli ją opuszczała. Postanowiła, że jej celem będzie po prostu iść przed siebie, dopóki nie padnie martwa. Po chwili Chantal zaczęła płakać. Jane nie reagowała i mała w końcu uspokoiła się.

Jakiś czas potem – mogło to być równie dobrze kilka minut, jak i kilka godzin, straciła bowiem poczucie czasu – gdy skręciła za skalny cypel, Ellis dogonił ją i zatrzymał kładąc dłoń na jej ramieniu.

– Spójrz – powiedział wskazując przed siebie.

Szlak prowadził w dół, w ogromną nieckę wzgórz obramowaną górami o białych szczytach. W pierwszej chwili Jane nie zrozumiała, dlaczego Ellis mówi do niej spójrz; potem uświadomiła sobie, że szlak opada w dół.

– Czy to szczyt? – spytała głupawo.

– To szczyt – odparł. – To przełęcz Kantiwar. Mamy za sobą najgorszy odcinek tego etapu podróży. Przez następne dwa dni będzie z górki i będzie się robiło coraz cieplej.





Jane usiadła na oblodzonym głazie. Udało się, pomyślała. Dałam radę.

Gdy tak patrzyli na czarne wzgórza, niebo za górskimi szczytami zmieniło barwę z perłowoszarej na przydymiony róż. Dniało. Wraz ze światłem rozjaśniającym powoli niebo w serce Jane wstępowała nowa nadzieja. W dół, myślała, tam gdzie cieplej. Może ujdą pogoni.

Chantal znowu płakała. Tak, jej zapasy pożywienia nie przepadły razem z Maggie. Jane karmiła małą siedząc na lodowatym kamieniu na dachu świata, a Ellis topił tymczasem w dłoniach śnieg do picia dla Jane.

Droga w dół, w dolinę Kantiwar, była nieco mniej stroma, ale z początku bardzo oblodzona. Odpadało jednak teraz zmartwienie o konia, mniej więc szarpała nerwy. Ellis, który podczas wspinaczki nie poślizgnął się ani razu, niósł Chantal. Pora

Nie mieli także posłania. Będą musieli sypiać w płaszczach i w butach.

Jane miała niejasne przeczucie, że rozwiążą wszystkie problemy. Nawet odnajdywanie drogi nie sprawiało teraz większych trudności, bo prowadziły ich bez przerwy wznoszące się po obu stronach ściany doliny, które ograniczały odległość, na jaką mogli zboczyć z trasy. Wkrótce obok pojawił się mały, bulgoczący strumyczek: zeszli już poniżej granicy wiecznych lodów. Teren był względnie równy i gdyby mieli jeszcze kobyłę, mogliby na niej jechać.

Po kolejnych dwóch godzinach marszu zatrzymali się na odpoczynek u wylotu wąwozu i Jane wzięła Chantal od Ellisa. Dalej droga w dół stawała się znowu stroma i nierówna, ale znajdowali się poniżej granicy wiecznych lodów i głazy nie były już śliskie. Wąwóz był dosyć wąski i łatwo mógł ulec zablokowaniu.

– Mam nadzieję, że nie napotkamy tam żadnych osuwisk – powiedziała

Jane.

Ellis patrzył w przeciwna stronę, na górne partie doliny, z których niedawno zeszli. Nagle drgnął.

– Jezu Chryste! – wykrzyknął.

– Co się, u licha, stało? – Jane odwróciła głowę, spojrzała tam gdzie on, i serce jej zamarło. Mniej więcej milę wyżej dostrzegła schodzących zboczem sześciu ludzi w mundurach i konia; grupa pościgowa.

Mimo wszystko, pomyślała Jane; mimo tego, co przeszliśmy, dopadli nas jednak. Była zbyt załamana, by chociaż zapłakać.

Ellis chwycił ją za ramię.

– Szybko, zbieramy się – rzucił. Pociągając za sobą Jane ruszył spiesznie w dół pod osłonę wąwozu.

– Co to da? – protestowała słabym głosem Jane. – I tak nas złapią.

– Została nam jeszcze jedna szansa. – Ellis idąc rozglądał się bacznie po stromych skalnych ścianach wąwozu.

– Jaka?

– Lawina.

– Znajdą drogę górą albo naokoło.

– Nie zrobią tego, jeśli ich wszystkich przywali.

Zatrzymał się w miejscu, gdzie dno kanionu miało szerokość zaledwie kilku stóp, a wyższa ze ścian wznosiła się pionowo w górę.

– Tu jest idealnie – stwierdził. Wyjął z kieszeni płaszcza blok TNT, zwój lontu detonującego opatrzony napisem Primacord, mały metalowy przedmiot wielkości skuwki wiecznego pióra i coś, co przypominało metalową strzykawkę, z tym że z tępego końca zamiast uchwytu tłoczka znajdował się pierścień. Rozłożył to wszystko na ziemi.

Jane obserwowała go oszołomiona. Wolała nie robić sobie nadziei. Przymocował mały metalowy przedmiot do końca primacordu zaciskając go na nim zębami; następnie połączył ten przedmiot z zaostrzonym końcem strzykawki. Wręczył cały zespół Jane.