Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 84 из 90

Czuła się okropnie głupio, ale nie mogła się powstrzymać, przewijała więc dalej Chantal, a łzy spływały jej po twarzy. Gdy mościła małej wygodne posłanie w nosidełku, wrócił Ellis.

– Ta cholerna kobyła też się nie chce obudzić – powiedział i wtedy zobaczył jej twarz. – Co się stało?

– Nie wiem, dlaczego w ogóle cię rzuciłam – odparła. – Jesteś najlepszym człowiekiem, jakiego znam, i nigdy nie przestałam cię kochać. Wybacz mi, proszę.

Otoczył ramieniem ją i Chantal.

– Po prostu nie rób tego więcej i tyle – mruknął. Stali tak przez chwilę.

– Jestem gotowa – powiedziała w końcu Jane.

– Dobrze. Idziemy.

Wyszli na dwór i ruszyli pod górę przez rzedniejący las. Halam zabrał latarnię, ale świecił księżyc i dobrze widzieli drogę. Powietrze było tak zimne, że oddychanie sprawiało ból. Jane martwiła się o Chantal. Niosła małą znowu pod swoim podbitym futrem płaszczem i miała nadzieję, że powietrze, którym Chantal oddycha, ogrzewa się od jej ciała. Nie miała pojęcia, czy dziecku może zaszkodzić oddychanie zimnym powietrzem.

Mieli przed sobą przełęcz Kantiwar, położoną o dobre piętnaście tysięcy stóp wyżej od ostatniej przełęczy Aryu. Jane zdawała sobie sprawę, że będzie jej zimniej i ciężej niż kiedykolwiek w życiu i całkiem możliwe, że straszniej, ale była dobrej myśli. Czuła, że rozwiązała coś, co do tej pory nie dawało jej spokoju. Jeśli przeżyję, myślała, chcę zostać z Ellisem. Pewnego dnia powiem mu, że przeważył szalę piorąc brudną pieluchę.

Wkrótce zostawili za sobą drzewa i posuwali się usianym głazami, kraterami i osobliwymi łachami śniegu płaskowyżem przypominającym księżycowy krajobraz. Szli po ogromnych, płaskich kamieniach, które mogłyby służyć za ścieżkę olbrzymom. Droga wiodła wciąż pod górę, choć przez chwilę była mniej stroma, temperatura ciągle spadała i białe łachy powiększały się, aż w końcu grunt przypominał jakaś zwariowaną szachownicę.

Przez godzinę nerwy dodawały Jane energii, ale potem monotonia nie kończącego się marszu sprawiła, że ponownie ogarnęło ją znużenie. Na usta cisnęły się jej pytania: Jak jeszcze daleko? i Długo jeszcze?, które jako dziecko zadawała z tylnego siedzenia samochodu ojca podczas ich długich podróży przez rodezyjski busz.

W pewnym punkcie tej pnącej się wciąż pod górę krainy przecięli granicę wiecznych lodów. Jane uświadomiła sobie nowe niebezpieczeństwo, kiedy koń poślizgnął się, parsknął ze strachu i ledwie odzyskał równowagę. Potem zauważyła, że światło księżyca odbija się od głazów, jakby pokrywało je szkliwo; skały były jak diamenty – zimne, twarde i błyszczące. Jej buty trzymały się podłoża lepiej niż podkowy Maggie, ale mimo to niedługo potem poślizgnęła się i omal nie upadła. Od tej chwili nie opuszczał jej strach, że przewróci się i zgniecie swym ciężarem Chantal, truchtała zatem z posuniętą do przesady ostrożnością i z nerwami tak napiętymi, że odnosiła wrażenie, iż zaraz jej trzasną.

Nieco ponad dwie godziny później dotarli do przeciwległego krańca płaskowyżu i stanęli przed stromą ścieżką, pnącą się pod pokryte śniegiem górskie zbocze. Ellis wszedł na nią pierwszy ciągnąc za sobą Maggie. Jane ruszyła w bezpiecznej odległości za nimi na wypadek, gdyby kobyła ześlizgnęła się. Podchodzili zygzakami pod górę.

Ścieżka nie była wyraźnie oznakowana. Przypuszczali, że biegnie ry

– czegoś, co świadczyłoby, że przechodziły już kiedyś tędy istoty ludzkie. Prześladowała ją obsesyjna myśl, że zupełnie zabłądzili, są daleko od ścieżki i brną bez celu przez nie kończące się śniegi; i że kluczą tak przez wiele dni, aż wreszcie kończą im się zapasy żywności, energii i siły woli, i kładą się wszyscy troje w śniegu, żeby razem zamarznąć na śmierć.





Ból w plecach stawał się nie do zniesienia. Z wielkimi oporami oddała Chantal Ellisowi i wzięła od niego uzdę konia, żeby przenieść wysiłek na i

Teraz, kiedy szła na przodzie, sama musiała ustalać, którędy biegnie ścieżka, i koszmar nieodwracalnego zabłądzenia nawiedzał ją w chwili każdego zawahania. Czasami szlak zdawał się rozwidlać i musiała w takich miejscach podejmować intuicyjną decyzję: w prawo czy w lewo? Często podłoże stawało się mniej więcej płaskie. Szła wtedy na wyczucie, dopóki ponownie nie natrafiła na coś w rodzaju ścieżki. Raz ugrzęzła z kobyłą w śnieżnej zaspie i Ellis musiał je stamtąd wyciągać.

W końcu ścieżka zaprowadziła ją na skalny występ, wijący się zboczem daleko w górę. Byli już wysoko; oglądając się na leżący daleko w dole płaskowyż odczuwała lekkie zawroty głowy. Do przełęczy z pewnością było już blisko.

Występ był stromy, oblodzony i szeroki na kilka zaledwie stóp, a za jego krawędzią ziała niemal pionowa przepaść. Jane stawiała kroki z jeszcze większą niż dotychczas ostrożnością, ale i tak potknęła się kilkakrotnie, a raz upadła na kolana obijając je sobie dotkliwie. Całe ciało miała tak obolałe, że ledwie zwróciła na to uwagę. Maggie wciąż się ślizgała i Jane przestała się już nawet odwracać na odgłos obsuwających się kopyt, tylko ciągnęła mocniej za uzdę. Najchętniej przesunęłaby tak bagaż dźwigany przez kobyłę, by ciężkie torby znalazły się bardziej z przodu, co pomogłoby zwierzęciu utrzymać stabilność przy wspinaczce: ale na występie nie było na to miejsca i bała się, że jeśli przystanie, nie będzie już mogła ruszyć dalej.

Występ zwężał się, okrążając wybrzuszenie skalnej ściany. Jane stawiała uważnie kroki na jego najwęższym odcinku, ale pomimo całej ostrożności – a może dlatego, że czyniła to w takim napięciu – poślizgnęła się. Przez mrożący krew w żyłach moment myślała już, że przeleci przez krawędź, ale wylądowała na kolanach i zaparła się obiema rękami. Kątem oka widziała ośnieżone zbocza setki stóp niżej. Zaczęła dygotać, opanowała się jednak z wysiłkiem.

Wstała powoli i odwróciła się. Musiała puścić uzdę, która zwisała teraz nad przepaścią. Koń stał na sztywnych nogach wyraźnie przerażony i wpatrywał się w nią drżąc na całym ciele. Kiedy znowu sięgnęła po uzdę, Maggie w panice postąpiła krok wstecz.

– Stój! – wrzasnęła Jane, ale zaraz uspokoiła głos i powiedziała łagodnie:

– Nie rób tego. Chodź tu do mnie. Nic ci się nie stanie.

– Co się stało? – zawołał Ellis z drugiej strony wybrzuszenia.

– Cicho! – odkrzyknęła przytłumionym głosem. – Maggie się przestraszyła. Zostań tam. – Miała przerażającą świadomość, że Ellis niesie Chantal. Zaczęła znowu przemawiać uspokajająco do kobyły, podsuwając się do niej powoli. Maggie wpatrywała się w nią szeroko rozwartymi oczami, a z jej rozdętych chrap buchała para przyśpieszonego oddechu. Jane zbliżyła się do niej na odległość wyciągniętego ramienia i sięgnęła po uzdę.

Koń szarpnął łbem, cofnął się, poślizgnął i stracił równowagę.

Gdy łeb Maggie odskakiwał do tyłu, Jane złapała za uzdę, ale ziemia usunęła się kobyle spod kopyt, zwierzę przewróciło się na prawy bok, uzda wyleciała Jane z dłoni i ku jej niewypowiedzianemu przerażeniu koń ześlizgnął się na grzbiecie ku krawędzi półki i zsunął za nią kwicząc rozpaczliwie.

Zza wybrzuszenia wyłonił się Ellis.

– Stój! – wrzasnęła Jane i uświadomiła sobie natychmiast, że krzyczy. Zamknęła z trzaskiem zębów usta. Ellis ukląkł i wyjrzał za krawędź przepaści, tuląc wciąż do piersi Chantal ukrytą pod płaszczem. Jane opanowała ogarniającą ją histerię i przyklękła obok niego.