Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 66 из 90

– Wydaje mi się, że mam większe szansę uciekając z tobą stąd niż potem samotnie z Syberii – powiedziała.

Ellis skinął głową.

– Właśnie.

– A więc zaczynam się pakować – zadecydowała. Nie było czasu do stracenia. – Wyruszymy z samego rana.

Ellis potrząsnął głową.

– Chcę stąd zniknąć za godzinę.

Jane wpadła w panikę. Oczywiście, zamierzała stąd wyjechać, ale nie tak nagle, i teraz wydało jej się, że nie ma nawet czasu na myślenie.

Zaczęła miotać się po małej chacie, bezładnie wrzucając do torby ubrania, żywność i lekarstwa, przerażona, że zapomni czegoś istotnego, ale zbyt zaaferowana, by pakować się z sensem.

Zdając sobie sprawę z jej nastroju, Ellis objął ją, pocałował w czoło i zapytał spokojnie:

– Czy wiesz, jaka jest najwyższa góra w Wielkiej Brytanii? Pomyślała, że zwariował.

– Ben Nevis – odparła. – W Szkocji.

– Ile ma wysokości?

– Ponad cztery tysiące stóp.

– Niektóre z przełęczy, na które będziemy się wspinać, znajdują się na wysokości szesnastu, siedemnastu tysięcy stóp, czyli czterokrotnie wyżej niż najwyższy szczyt Wielkiej Brytanii. Chociaż odległość wynosi tylko sto pięćdziesiąt mil, pokonanie jej zajmie nam co najmniej dwa tygodnie. A więc uspokój się, zastanów i pakuj planowo. Jeśli zajmie ci to trochę więcej niż godzinę, to trudno – lepsze to, niż nie wziąć antybiotyków.





Skinęła głową, wzięła głębszy oddech i zaczęła od początku.

Miała dwie torby przytraczane do siodła, które można było również nosić jak plecaki. Do jednej włożyła ubrania: pieluszki Chantal, bieliznę na zmianę dla nich wszystkich, pikowany płaszcz Ellisa z Nowego Jorku i podbite futrem palto z kapturem, które zabrała z Paryża. Do drugiej torby wrzuciła medykamenty i prowiant

– żelazne racje awaryjne. Oczywiście, nie było wśród nich ciasteczek Kendal

Mint, ale znalazła substytut – miejscowe placuszki robione z suszonej morwy i orzechów włoskich, prawie niejadalne, niemal nie do ugryzienia, ale za to nasycone skoncentrowaną energią. Wzięła też mnóstwo ryżu i bryłę twardego sera. Jako pamiątkę zabrała jedynie kolekcję polaroidowskich fotografii mieszkańców wioski. Wzięli także śpiwory, rondel oraz wojskowy worek Ellisa z materiałami wybuchowymi i detonatorami – ich jedyną bronią. Ellis objuczył wszystkimi bagażami „jednokierunkową” kobyłę Maggie.

Pośpiesznemu pożegnaniu towarzyszyły łzy. Jane została wyściskana przez Zaharę, starą Rabię, a nawet Halimę, żonę Mohammeda. Gorzkim akcentem było pojawienie się Abdullaha, który przed samym ich odjazdem przeparadował obok nich popędzając przed sobą swoją rodzinę i tylko splunął na ziemię. W chwilę później wróciła jednak jego żona – wyglądała na wystraszoną, ale zdecydowaną – i wcisnęła Jane w rękę prezent dla Chantal: prymitywną, szmacianą lalkę z miniaturowym szalem i woalką.

Jane uścisnęła i ucałowała Farę, która była niepocieszona. Dziewczyna miała trzynaście lat: wkrótce będzie mogła obdarować swymi uczuciami męża. Za rok lub dwa wyjdzie za mąż i przeniesie się do domu teściów. Urodzi ośmioro czy dziesięcioro dzieci, z czego połowa dożyje może więcej niż pięciu lat. Jej córki powychodzą za mąż i opuszczą dom, a ci synowie, którzy ujdą z życiem z wojny, pożenią się i sprowadzą swoje żony. W końcu, gdy rodzina za bardzo się rozrośnie, dom zaczną opuszczać synowie i wnuki, by na własną rękę dalej przedłużać ród. Wtedy Fara zostanie akuszerką, jak jej babka Rabia. Mam nadzieję, pomyślała Jane, że zapamięta choć trochę z lekcji, których jej udzieliłam.

Alishan i Shahazi uściskali Ellisa i uciekinierzy ruszyli w drogę żegnani okrzykami „Bóg z wami!”. Dzieciaki z wioski towarzyszyły im do zakrętu rzeki. Jane zatrzymała się tam i obejrzała. Patrzyła przez chwilę na małe skupisko glinianych chat, które przez rok było jej domem. Wiedziała, że nigdy tu nie wróci, ale czuła, że jeżeli przeżyje, będzie opowiadać historię Bandy swoim wnukom. Szli spiesznie brzegiem rzeki. Jane przyłapała się na tym, że wytęża słuch, aby usłyszeć nadlatujące helikoptery. Kiedy Rosjanie zaczną ich szukać? Czy licząc na szczęśliwy traf wyślą tylko kilka helikopterów, czy też poświęcą więcej czasu na zorganizowanie szeroko zakrojonych poszukiwań? Nie wiedziała, co byłoby lepsze.

W niecałą godzinę dotarli do Dash-i-Rewat, „Równiny z Fortem”, ładnej wioski, której chaty z ocienionymi podwórkami rozrzucone były wzdłuż północnego brzegu rzeki. Tutaj kończył się szlak dla wozów – pełna dziur kręta ścieżka z rodzaju tych, które raz widać, raz nie, w Dolinie Pięciu Lwów uchodząca za drogę. Każdy pojazd kołowy wystarczająco solidny, by przetrzymać jazdę tą drogą, tu musiał się już zatrzymać, wioska robiła więc niezły interes na handlu końmi. Wymieniony w nazwie wioski fort znajdował się w bocznej dolinie i spełniał teraz rolę więzienia, w którym partyzanci trzymali kilku żołnierzy armii rządowej, ze dwóch Rosjan i czasami jakiegoś złodzieja. Jane była tam kiedyś, wezwana do wynędzniałego nomada z zachodniej pustyni, którego siłą wcielono do rządowej armii; zdezerterował, gdy nabawił się zapalenia płuc podczas mroźnej kabulskiej zimy. Przed przyjęciem w szeregi partyzantów musiał przejść „reedukację”.

Było południe, ale żadne z nich nie chciało zatrzymać się na posiłek. Mieli nadzieję dotrzeć przed zmrokiem do Saniz, oddalonego o dziesięć mil stąd w kierunku wylotu Doliny; i chociaż w płaskim terenie dziesięć mil nie było duża odległością, tutaj pokonanie ich mogło zająć wiele godzin.

Ostatni odcinek drogi wił się pomiędzy chatami stojącymi na północnym brzegu rzeki. Południowy brzeg stanowiło wysokie na dwieście stóp urwisko. Ellis prowadził konia, a Jane niosła Chantal we własnoręcznie wykonanym nosidełku, które umożliwiało karmienie małej bez zatrzymywania się. Wioska kończyła się przy młynie wodnym, u wylotu bocznej doliny zwanej Rewat, którędy wiodła droga do więzienia. Gdy minęli to miejsce, nie mogli już iść tak szybko. Teren zaczął się wznosić, początkowo łagodnie, potem coraz bardziej stromo. Wspinali się uparcie w gorących promieniach słońca. Jane nakryła sobie głowę swoją pattu, brązową derką noszoną tutaj przez wędrowców. Chantal ocieniało nosidełko, a Ellis miał na głowie czapkę chitrali, którą dostał w podarunku od Mohammeda. Kiedy dotarli do szczytu przełęczy, Jane z satysfakcją stwierdziła, że nawet się zbytnio nie zasapała. Nigdy w życiu nie była jeszcze w tak dobrej kondycji i chyba już nie będzie. Ellis natomiast nie tylko dyszał ciężko, ale i pocił się. Był w zasadzie wysportowany, ale nie nawykł jak ona do tak długich pieszych marszów. Przez chwilę poczuła się bardzo z siebie dumna, ale zaraz przypomniała sobie, że nie dalej jak dziewięć dni temu Ellis odniósł dwie rany postrzałowe.

Za przełęczą szlak biegł górskim zboczem, wysoko nad Doliną Pięciu Lwów. Rzeka płynęła tutaj leniwie. W głębszych miejscach i tam, gdzie powierzchnia jej była wygładzona, woda miała jasnozielone zabarwienie – kolor szmaragdów wydobywanych w okolicy Dash-i-Rewat i wywożonych na sprzedaż do Pakistanu. Wyczulone ucho Jane wyłowiło odległy ryk nadlatujących samolotów. Wystraszyła się: tu, na tym nagim szczycie, nie było się nawet gdzie schować. Naszła ją nagle irracjonalna pokusa, aby skoczyć z urwiska do płynącej sto stóp niżej rzeki. Wkrótce okazało się, że to tylko dywizjon odrzutowców lecących zbyt wysoko, aby kogokolwiek na ziemi zauważyć. Mimo to Jane ciągle wypatrywała drzew, krzaków i jam, w których w razie potrzeby mogliby się ukryć. Jakiś wewnętrzny, natrętny głos podpowiadał jej: Nie musisz się tak poświęcać, w każdej chwili możesz zrezygnować i wrócić do męża. Wiedziała jednak doskonale, że były to czysto akademickie rozważania.

Ścieżka pięła się wciąż pod górę, lecz już trochę łagodniej, mogli więc przyśpieszyć kroku. Co milę lub dwie przegradzały im drogę strumienie, które spływały z bocznych dolin, by w końcu zasilić główną rzekę: szlak zbaczał wtedy do brodu albo kładki. Ellis musiał tam siłą wciągać oporną Maggie do wody, a Jane pomagała mu w tym pokrzykując i rzucając w szkapę kamieniami.