Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 30 из 90

Dla Jean-Pierre’a spotkania te stanowiły nieco mniejsze ryzyko. Jego częste wyprawy z pomocą lekarską do odległych wiosek traktowane były jako rzecz raczej naturalna. Gdyby jednak ktoś zauważył, że dziwnym trafem natyka się po drodze więcej niż raz czy dwa na tego samego wędrownego Uzbeka, mogłoby to już wzbudzić podejrzenia. A gdyby jakiś Afgańczyk znający francuski (a ci, którzy ukończyli szkoły, znali ten język) podsłuchał przypadkowo rozmowę lekarza z owym wędrownym Uzbekiem, Jean-Pierre mógłby się tylko modlić o szybką śmierć.

Jego sandały nie wydawały na ścieżce żadnego odgłosu, a kopyta Maggie tonęły cicho w pylistym podłożu. Zbliżając się do chaty, zagwizdał więc na wypadek, gdyby w środku przebywał nie Anatolij, tylko ktoś i

– utrata krowy potrafiła zabić afgańską rodzinę z taką samą nieuchro

Pogrążony w rozmyślaniach, wyczuł w pewnym momencie czyjąś obecność i otworzywszy oczy tuż przed sobą ujrzał orientalną twarz Anatolija.

– Mógłbym cię okraść – powiedział Anatolij nienaga

– Nie spałem.

Anatolij usiadł na klepisku ze skrzyżowanymi nogami. Był to krępy, muskularny mężczyzna ubrany w workowatą, bawełnianą koszulę, takie sarnę spodnie i turban. Chusta w kratę i zarzucony na ramiona wełniany koc w kolorze gliny, zwany tutaj paltu, dopełniały jego stroju. Opuścił przysłaniającą mu twarz chustę i obnażył w uśmiechu pożółkłe od nikotyny zęby.

– Jak się masz, przyjacielu?

– Dobrze.

– A jak żona?

W tym ciągłym dopytywaniu się Anatolija o Jane było coś złowieszczego. Rosjanie stanowczo sprzeciwiali się jego pomysłowi sprowadzania do Afganistanu Jane, twierdząc, że będzie mu przeszkadzała w pracy. Jean-Pierre tłumaczył im, że i tak musi zabrać ze sobą pielęgniarkę – organizacja Médicins pour la Liberté zawsze wysyłała swoich przedstawicieli parami – i że prawdopodobnie będzie sypiał ze swoją towarzyszką, jeśli tylko nie będzie przypominała wyglądem King Konga. Wreszcie Rosjanie, choć niechętnie, wyrazili zgodę.

– Jane czuje się świetnie – odparł. – Przed sześcioma tygodniami urodziła dziecko. Dziewczynkę.

– Moje gratulacje! – Anatolij sprawiał wrażenie szczerze uradowanego. – Ale czy to trochę nie za wcześnie?

– Trochę. Na szczęście obyło się bez komplikacji. Prawdę mówiąc, dziecko odbierała wiejska akuszerka.

– Nie ty?

– Nie było mnie w domu. Akurat wtedy wypadło mi spotkanie z tobą.

– Mój Boże. – Anatolij zrobił przerażoną minę. – Że też musiałem cię wyciągnąć w tak ważny dzień…

Zainteresowanie Anatolija mile połechtało Jean-Pierre’a, ale nie okazał tego.

– Sam się nie spodziewałem – powiedział. – Poza tym warto było – dostaliście ten konwój, o którym ci powiedziałem.

– Tak. Twoje informacje są bardzo rzetelne. Jeszcze raz moje gratulacje.

Jean-Pierre poczuł przypływ dumy, ale starał się nadać swej twarzy obojętny wyraz.

– Wszystko wskazuje na to, że nasz system się sprawdza – powiedział skromnie.

Anatolij pokiwał głową.





– Jaka była ich reakcja na zasadzkę?

– Popadają w coraz większy rozpacz. – Mówiąc te słowa, Jean-Pierre uświadomił sobie, że jeszcze jedną dobrą stronę osobistych spotkań z łącznikiem stanowi możliwość przekazywania również tych drugorzędnych informacji, dotyczących odczuć i wrażeń – materiału zbyt mało konkretnego, by przekazywać go szyfrem drogą radiową. – Cierpią teraz na chroniczny brak amunicji.

– A następny konwój? Kiedy wyrusza?

– Wyruszył wczoraj.

– A więc są zrozpaczeni. To dobrze. – Anatolij sięgnął za pazuchę i wydobył stamtąd mapę. Rozłożył ją na klepisku. Przedstawiała obszar między Doliną Pięciu Lwów a granicą z Pakistanem.

Jean-Pierre skoncentrował się i przypominając sobie szczegóły zapamiętane z rozmowy z Mohammedem, zaczął odtwarzać Anatolijowi trasę, jaką miał obrać konwój w drodze powrotnej z Pakistanu. Nie znał dokładnego terminu powrotu, gdyż sam Mohammed nie wiedział, ile czasu zajmą im w Peszawarze zakupy potrzebnych rzeczy. Anatolij miał jednak w Peszawarze ludzi, którzy dadzą mu znać o wyjściu konwoju w drogę powrotną do Doliny Pięciu Lwów i na podstawie tej informacji będzie mógł określić rozkład czasowy ich marszruty.

Anatolij nie robił żadnych notatek, tylko zapamiętywał każde słowo Jean-Pierre’a. Kiedy skończyli, powtórzył Jean-Pierre’owi wszystko od początku do końca dla sprawdzenia.

Potem złożył mapę i schował ją z powrotem za pazuchę.

– A co z Masudem? – spytał cicho.

– Nie pokazał się od czasu, kiedy ostatni raz z tobą rozmawiałem – powiedział Jean-Pierre. – Widziałem tylko Mohammeda, a on nigdy nie wie na pewno, gdzie znajduje się Masud, ani gdzie się pojawi.

– Masud to lis – stwierdził Anatolij z rzadkim u niego przebłyskiem emocji na twarzy.

– Dostaniemy go – powiedział Jean-Pierre.

– O, dostaniemy, dostaniemy – powiedział Anatolij. – Wie, że polowanie idzie pełną parą, zaciera więc za sobą ślady. Ale psy podjęły jego trop i nie może nas zwodzić w nieskończoność – dużo nas, jesteśmy silni i krew w nas kipi. – Zdał sobie nagle sprawę, że zdradza swe emocje. Uśmiechnął się i opanował. – Baterie – powiedział i wyciągnął zza pazuchy komplet baterii.

Jean-Pierre wyjął miniaturową krótkofalówkę ze skrytki w podwójnym dnie swojej lekarskiej torby, usunął stare ogniwa i wstawił na ich miejsce nowe. Robili to przy okazji każdego spotkania, by mieć pewność, iż Jean-Pierre nie straci kontaktu tylko z powodu wyczerpania się baterii zasilających. Anatolij zabierze ze sobą stare do Bagram, bo wyrzucanie rosyjskich baterii w Dolinie Pięciu Lwów, gdzie nie znalazłoby się ani jedno urządzenie elektryczne, byłoby bezsensownym ryzykiem.

– Masz tam może coś na odciski? – spytał Anatolij, gdy Jean-Pierre wkładał radio z powrotem do torby lekarskiej. – Moje stopy… – urwał nagle, ściągnął brwi i przekrzywił głowę nasłuchując.

Jean-Pierre zamarł. Jak dotąd nie widziano ich razem. Zdawali sobie sprawę, że wcześniej czy później musi to nastąpić, i zawczasu zaplanowali, jak się wtedy zachowają. Będą udawali obcych sobie ludzi, którzy dzielą miejsce odpoczynku, i podejmą rozmowę, kiedy intruz odejdzie, a jeśli zorientują się, że zamierza zatrzymać się na dłużej, wyjdą razem, niby to przypadkiem zmierzając w tym samym kierunku. Wszystko to zostało już wcześniej ustalone, niemniej jednak Jean-Pierre czuł, iż poczucie winy ma wyraźnie wypisane na twarzy.

Po chwili usłyszał dobiegające z zewnątrz kroki i czyjś zdyszany oddech; potem cień przesłonił oświetlone słońcem wejście i do chaty weszła Jane.

– Jane! – wykrzyknął.

Obaj mężczyźni zerwali się na równe nogi.

– Co się stało? – wyrzucił z siebie Jean-Pierre. – Co ty tu robisz?

– Dzięki Bogu, że cię dogoniłam – wysapała.

Kącikiem oka Jean-Pierre zauważył, że Anatolij zasłania sobie twarz chustą i odwraca się, tak jak odwróciłby się Afgańczyk od bezwstydnej kobiety. Ten gest pomógł Jean-Pierre’owi otrząsnąć się z szoku, w jaki wprawił go widok Jane. Rozejrzał się szybko dookoła. Na szczęście Anatolij złożył przed kilkoma minutami mapy. Ale radio – radio wciąż wystawało na jakiś cal z torby lekarskiej. Szczęściem Jane nie zauważyła go. Jeszcze nie zauważyła.