Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 27 из 90

Torba lekarska Jean-Pierre’a stała na podłodze, tam gdzie ją zostawił, i Jane schyliła się, żeby ją podnieść. Na moment serce mu zamarło. Pośpiesznie odebrał od niej torbę. Obrzuciła go lekko zdziwionym spojrzeniem.

– Ja ją wyniosę – powiedział. – Ty zajmij się Chantal. Trzeba ją nakarmić.

– Oddał Jane dziecko.

Usiadła, żeby dać Chantal piersi, a Jean-Pierre, zabierając ze sobą lampę, wyszedł z torbą do izby frontowej. Na klepisku stały tam stosy kartonów z zapasami leków i sprzętu medycznego. Otwarte już pudła zostały rozmieszczone na prowizorycznych drewnianych półkach zmajstrowanych przez sklepikarza. Jean-Pierre postawił torbę na wyłożonej niebieskimi kafelkami ladzie i wyjął z niej czarny plastykowy przedmiot, wielkością i kształtem przypominający trochę przenośny aparat telefoniczny. Wsunął go do kieszeni spodni.

Następnie rozpakował torbę, instrumenty przeznaczone do sterylizacji odkładając na bok, a te, z których nie korzystał, z powrotem na półki. Uporawszy się z tym wrócił do izby gości

– Idę się wykąpać nad rzekę – powiedział do Jane. – Nie położę się taki brudny do łóżka.

Posłała mu rozmarzony, pełen zadowolenia uśmiech, który często gościł na jej ustach podczas karmienia.

– Pośpiesz się – powiedziała. Wyszedł.

Wioska układała się wreszcie do snu. W kilku chatach paliły się jeszcze lampy, a z jednego z okien doleciał go gorzki kobiecy szloch, ale większość domostw była już cicha i ciemna. Mijając ostatnią chatę wioski usłyszał kobiecy głos, wznoszący się zawodzącą nutą ponurej żałobnej pieśni i przez chwilę poczuł przygniatający ciężar śmierci, za które był odpowiedzialny; zaraz jednak odpędził od siebie to uczucie.

Szedł kamienistą ścieżką pomiędzy dwoma pustymi polami, rozglądając się bez przerwy dokoła i nasłuchując czujnie; dla mężczyzn z wioski była to pora pracy. Słyszał syk kos dochodzący z jednego z poletek, a na wąskim tarasie ujrzał dwóch wieśniaków pielących chwasty w świetle naftowej lampy. Nie zagadał do nich.

Dotarł nad rzekę, przeszedł ją w bród i zaczął się wspinać krętą ścieżynką na przeciwległe zbocze. Wiedział, że nic mu tu nie grozi, ale podchodząc w zupełnych niemal ciemnościach stromą ścieżką pod górę, czuł jednak wzrastające napięcie.

Po dziesięciu minutach osiągnął wysoko położony punkt terenu, którego szukał. Wyjął radio z kieszeni spodni i wysunął teleskopową antenę, w którą było wyposażone. Był to najnowocześniejszy i najbardziej wyrafinowany miniaturowy nadajnik, jakim dysponowało KGB, ale ukształtowanie terenu było tutaj tak niekorzystne dla transmisji na falach radiowych, że na szczycie wzgórza wznoszącego się tuż na granicy kontrolowanego przez siebie terytorium Rosjanie musieli zbudować specjalną stację przekaźnikową, której zadaniem był odbiór nadawanych przez niego meldunków i przekazywanie ich dalej. Wcisnął przycisk nadawania.

– Tu Simpleks. Zgłoś się, proszę – powiedział szyfrem po angielsku. Odczekał chwilę i ponowił wywołanie.

Po trzeciej próbie odebrał zakłóconą trzaskami, silnie akcentowaną odpowiedź.

– Tu Lokaj. Słucham, Simpleks.

– Twoje przyjęcie było wielkim sukcesem.

– Powtarzam: przyjęcie było wielkim sukcesem – nadeszła odpowiedź.

– Obecnych było dwadzieścia siedem osób, a jeszcze jedna doszła później.

– Powtarzam: obecnych było dwadzieścia siedem osób, a jedna doszła później.

– W ramach przygotowań do następnego przyjęcia potrzebuję trzech wielbłądów. – Był to szyfr, który oznaczał: „Proszę o spotkanie za trzy dni”.

– Powtarzam: potrzebne ci trzy wielbłądy.

– Spotkamy się przy meczecie. – To również był szyfr: „meczet” oznaczał oddalone o kilka mil stąd miejsce, gdzie zbiegały się trzy doliny.





– Powtarzam: w meczecie.

– Dziś jest niedziela. – To już nie był kod – był to środek ostrożności na wypadek, gdyby tępak spisujący treść meldunku nie zwrócił uwagi, że już po północy, w konsekwencji czego łącznik Jean-Pierre’a przybyłby na miejsce spotkania o dzień wcześniej.

– Powtarzam: dziś jest niedziela.

– Koniec, bez odbioru.

Jean-Pierre złożył antenę i wsunął radio z powrotem do kieszeni spodni.

Szybko zrzucił z siebie ubranie. Z kieszonki koszuli wyjął szczoteczkę do paznokci i mały kawałek mydła. Mydło należało do artykułów deficytowych, ale jako lekarz miał pierwszeństwo w jego przydziale.

Wszedł ostrożnie do Rzeki Pięciu Lwów, ukląkł i ochlapał się cały lodowatą wodą. Namydlił skórę i zaczął się szorować: nogi, brzuch, klatkę piersiową, twarz, ramiona i dłonie. Szczególną uwagę poświęcił dłoniom mydląc je zapamiętale. Klęczał nagi i dygoczący na płyciźnie pod sklepieniem z gwiazd, trąc i trąc, jakby miał nigdy nie przestać.

ROZDZIAŁ 7

– Dzieciak ma różyczkę, nieżyt żołądka i jelit, a do tego grzybicę – zawyrokował Jean-Pierre. – Poza tym jest brudny i niedożywiony.

– Jak one wszystkie – powiedziała Jane.

Rozmawiali po francusku, jak zawsze między sobą, i matka dziecka przenosiła wzrok to na Jean-Pierre’a, to na Jane, niepewna, co mówią. Jean-Pierre zauważył jej niepokój i zwrócił się do niej w dari:

– Twój syn wyzdrowieje.

Przeszedł w drugi koniec pieczary i otworzył skrzynkę z lekarstwami. Wszystkie dzieci przyprowadzane do lazaretu były automatycznie poddawane szczepieniu przeciw gruźlicy. Przygotowując zastrzyk BCG kątem oka obserwował Jane. Podawała chłopcu małymi łyczkami napój nawadniający – rozpuszczoną w czystej wodzie mieszaninę glukozy, soli, sody oczyszczonej i chlorku potasu – i pomiędzy poszczególnymi łykami obmywała mu delikatnie brudną buzię. Ruchy miała szybkie i pełne gracji jak garncarz nadający kształt bryłę gliny albo murarz machający kielnią. Obserwował, jak jej wysmukłe dłonie dotykają przestraszonego dziecka z lekkością i dodającą otuchy troskliwością. Podobały mu się jej ręce. Wyciągając igłę odwrócił się, żeby chłopiec jej nie widział, potem ukrył ją w rękawie i odwróciwszy się znowu czekał, aż Jane skończy. Przyglądał się jej twarzy, gdy przemywała skórę na prawym ramieniu chłopca i dezynfekowała alkoholem miejsce wkłucia. Była to twarz figlarna – duże oczy, zadarty nosek i szerokie usta, na których przeważnie gościł uśmiech. Teraz malowała się na niej powaga, a szczęka poruszała się na boki, jak przy zgrzytaniu zębami – oznaka koncentracji. Jean-Pierre znał każdy wyraz twarzy Jane, nie znał jednak zupełnie jej myśli.

Próbował często – niemal bez przerwy – odgadnąć, o czym myśli, ale bał się spytać, bo takie rozmowy mogły bardzo łatwo zboczyć na terytorium zakazane.

Z obawy, że jakieś nieostrożne słowo czy nawet wyraz twarzy mogą go zdradzić, musiał mieć się ciągle na baczności jak niewierny mąż. Jakiekolwiek rozmowy o prawdzie i nieuczciwości, o zaufaniu i zdradzie lub o wolności i tyranii stanowiły tabu, podobnie jak wszelkie tematy, które mogłyby do nich doprowadzić

– takie jak miłość, wojna i polityka. Był czujny nawet wtedy, gdy gawędzili o sprawach całkiem niewi

– Pacjent gotowy – powiedziała Jane i wyrwany z zadumy spostrzegł, że uśmiecha się do niego.

– Ile masz lat? – zapytał ujmując rękę dziecka.

– Siedem.

Wbił igłę, nim chłopiec skończył mówić. Dzieciak rozwrzeszczał się natychmiast. Ten krzyk przypomniał Jean-Pierre’owi, jak mając siedem lat przewrócił się na rowerze i zaczął tak samo wyć, wywrzaskując ostrymi nutami swój protest przeciwko niespodziewanemu bólowi. Wpatrywał się w wykrzywioną twarzyczkę siedmioletniego pacjenta wspominając, jak to bolało i jaki był wtedy zły, i w jego głowie zrodziło się pytanie: jaką drogę przebyłem, aby stamtąd znaleźć się tutaj. Puścił dziecko i podszedł do matki. Odliczył trzydzieści 250-miligramowych kapsułek griseofulvitu i wręczył je kobiecie.