Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 26 из 90

Szóstka ocalała z zasadzki zbiła się w grupkę na klepisku z ubitej ziemi. Trzej mężczyźni, którzy nie odnieśli żadnych ran, siedzieli w kucki w okrągłych czapkach chitrali; byli brudni, przygnębieni i wyczerpani Jane rozpoznała wśród nich Matullaha Khana, stanowiącego młodszą wersję jego brata Mohammeda oraz Alishana Karima, chudszego od swego brata mułły, ale o równie odpychającej powierzchowności. Dwaj ra

Trzeci z ra

Jean-Pierre kazał przynieść stół, gorącą wodę i ręczniki, po czym przyklęknął przy Ahmedzie. Po kilku sekundach podniósł wzrok na pozostałych partyzantów.

– To był jakiś wybuch? – spytał w dari.

– Helikoptery strzelały rakietami – odparł jeden ze zdrowych. – Jedna rozerwała się obok niego.

Jean-Pierre zwrócił się do Jane przechodząc na francuski:

– Źle z nim. To cud, że przeżył podróż.

Jane dostrzegła plamy zakrzepłej krwi na brodzie Ahmeda; kasłał krwią – znak, że doznał obrażeń wewnętrznych.

Zahara spojrzała błagalnie na Jane.

– Co z nim? – spytała w dari.

– Przykro mi, przyjaciółko – odparła Jane tak łagodnie, jak tylko potrafiła.

– Niedobrze.

Zahara pokiwała głową zrezygnowana: wiedziała to, ale potwierdzenie sprawiło, że po jej ładnej twarzy pociekły nowe strumienie łez.

– Obejrzyj tamtych – zwrócił się Jean-Pierre do Jane. – Tutaj ważna jest każda minuta.

Jane zbadała dwóch pozostałych ra

– Rana głowy to właściwie zadrapanie – stwierdziła po chwili.

– Zajmij się tym – polecił jej Jean-Pierre. Nadzorował przenoszenie Ahmeda na stół.

Jane spojrzała na mężczyznę z ręką na temblaku. Był ciężej kontuzjowany: wyglądało na to, że pocisk strzaskał mu kość.

– Musi cię boleć – powiedziała w dari do partyzanta. Uśmiechnął się tylko i skinął głową. Ci ludzie byli z hartowanej stali. – Kula uszkodziła kość – zgłosiła Jean-Pierre’owi.

– Zaaplikuj mu znieczulenie miejscowe – powiedział Jean-Pierre nie odrywając wzroku od Ahmeda – oczyść ranę, wyjmij odpryski kości i daj mu czysty temblak. Kość złożymy później.

Zajęła się przygotowaniem zastrzyku. Kiedy Jean-Pierre będzie potrzebował jej pomocy, zawoła. Zanosiło się na długą noc.

Ahmed umarł kilka minut po północy i Jean-Pierre o mało się nie rozpłakał

– nie z żalu, bo ledwie znał Ahmeda, lecz ze zwykłej bezsilności, gdyż zdawał sobie sprawę, że potrafiłby ocalić temu człowiekowi życie, gdyby tylko miał do pomocy anestezjologa oraz dysponował elektrycznością i salą operacyjną.

Przykrył twarz zmarłego i spojrzał na jego żonę, która od kilku godzin stała nieruchomo, śledząc jego wysiłki.

– Przykro mi – odezwał się do niej. Skinęła głową. Rad był, że kobieta panuje nad sobą. Czasami zarzucali mu, że nie próbował wszystkiego. Sądzili chyba, że skoro wie tak dużo, to nie ma takiego czegoś, czego nie potrafiłby wyleczyć, a on miał wtedy ochotę wykrzyczeć im w twarz: „Nie jestem Bogiem”. Ale ta kobieta zdawała się rozumieć.

Odwrócił się od zwłok. Padał z nóg ze zmęczenia. Cały dzień zajmował się pokiereszowanymi ciałami, ale ten pacjent był pierwszy, który mu skonał. Obserwujący go do tej pory ludzie, w większości krewni zmarłego, podeszli teraz do stołu, żeby zająć się ciałem. Wdowa zaczęła zawodzić i Jane wyprowadziła ją przed meczet.

Jean-Pierre poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Odwróciwszy głowę ujrzał Mohammeda, partyzanta zajmującego się organizowaniem konwojów. Przeszyło go poczucie winy.





– Taka była wola Allaha – powiedział Mohammed. Jean-Pierre pokiwał głową. Mohammed wyjął z kieszeni paczkę pakistańskich papierosów, wyciągnął jednego i zapalił. Jean-Pierre zaczął zbierać swoje narzędzia i pakować je do torby.

– Co teraz zamierzacie? – spytał nie patrząc na Mohammeda.

– Wysyłamy natychmiast następny konwój – odparł Mohammed. – Potrzebna nam na gwałt amunicja.

Pomimo zmęczenia Jean-Pierre ożywił się nagle.

– Chcesz popatrzeć na mapy?

– Tak.

Jean-Pierre zamknął torbę i obaj mężczyźni oddalili się spod meczetu. Gwiazdy oświetlały im drogę przez wieś do chaty sklepikarza. W izbie gości

– Możesz już iść do domu – powiedział Jean-Pierre. Wyszła bez słowa.

Jean-Pierre postawił na podłodze torbę, dźwignął ostrożnie kołyskę i wyniósł ją do sypialni. Kiedy stawiał kołyskę na ziemi, Chantal obudziła się i zaczęła płakać.

– No, o co ci chodzi? – zamruczał do niej Jean-Pierre. Zerknął na zegarek i uświadomił sobie, że pewnie jest głodna. – Mamusia zaraz przyjdzie – powiedział uspokajająco. Nie odniosło to żadnego skutku. Wyjąwszy małą z kołyski zaczął ją kołysać na rękach. Przestała płakać. Wrócił z nią do izby gości

Mohammed czekał na niego stojąc.

– Wiesz, gdzie są – powiedział Jean-Pierre.

Mohammed skinął głową i otworzył malowaną drewnianą skrzynię. Wyjął stamtąd gruby plik składanych map, wybrał z nich kilka i rozpostarł na podłodze. Jean-Pierre, kołysząc wciąż Chantal, zajrzał Mohammedowi przez ramię.

– Gdzie wpadliście w zasadzkę? – spytał.

Mohammed pokazał palcem miejsce w pobliżu miasta Dżalalabad.

Szlaki, którymi podążały konwoje Mohammeda, nie były zaznaczone ani na tych, ani na żadnych i

– Moglibyście odbić bardziej na północ obchodząc Dżalalabad – zasugerował Jean-Pierre. Ponad równiną, na której wznosiło się miasto, znajdował się labirynt dolin przypominający pajęczynę rozpiętą pomiędzy rzekami Konar i Nuristan.

Mohammed zapalił następnego papierosa – jak większość partyzantów był namiętnym palaczem – i wydmuchując dym pokręcił z powątpiewaniem głową.

– W tym rejonie bywało zbyt wiele zasadzek – stwierdził. – Jeśli jeszcze nas nie zdradzili, to wkrótce to zrobią. Nie – następny konwój obejdzie Dżalalabad od południa.

Jean-Pierre zmarszczył czoło.

– Nie pojmuję, jak to możliwe. Kierując się na południe, przez całą drogę do przełęczy Khyber będziecie się musieli posuwać otwartym terenem. Wykryją was.

– Nie pójdziemy na przełęcz Khyber – powiedział Mohammed. Przytknął palec do mapy i przesunął nim w kierunku południowym, wzdłuż granicy afgańsko-pakistańskiej. – Przekroczymy granicę pod Teremengal. – Jego palec dotarł do miasta, którego nazwę przed chwilą wymienił, a stamtąd powędrował ku Dolinie Pięciu Lwów wyznaczając trasę nowego konwoju.

Jean-Pierre pokiwał głową, maskując stara

– Teraz to co i

– Pojutrze. – Mohammed zaczął składać mapy. – Nie ma czasu do stracenia. – Włożył mapy z powrotem do malowanej skrzyni i podszedł do drzwi.

Wychodząc natknął się na wracającą z meczetu Jane. Pożegnał ją roztargnionym „dobranoc”. Jean-Pierre był rad, że ten przystojny partyzant od czasu ciąży Jane przestał się już nią interesować. Zdaniem Jean-Pierre’a Jane była stanowczo za seksowna i nie miała nic przeciwko temu, żeby dać się uwieść; a nawiązując romans z Afgańczykiem uwikłałaby się w nie mające końca tarapaty.